[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ciężkiej atmosfery.
- Co to za ogromne mrowiska? - zagadnął.
Sophie aż podskoczyła, kiedy się odezwał. Przykro mu się zrobiło, że ją przestraszył. Ko-
lejny raz pomyślał, że chciałby dostać w swoje ręce tego typa, który doprowadził ją do takiego
stanu.
- To nie mrowiska, a termitiery - wyjaśniła. Aha, termity.
Levi spojrzał ponownie na kopce.
Były wszędzie dookoła, od całkiem małych do ogromnych, wyższych od człowieka. To
wszystko było znacznie ciekawsze, niż się spodziewał.
- Opowiedz mi o nich - poprosił.
Sophie przystanęła, wzięła się pod boki i spytała:
- Dlaczego sądzisz, że wiem coś o termitach? Spodobała mu się jej poza.
- Bo ty wszystko wiesz.
- Bierzesz mnie pod włos?
- Skądże! - wzbraniał się. - Czyli nie wiesz?
Sophie ciężko westchnęła.
- Termity są ślepe - zaczęła.
R
L
T
Levi widział, jak mówiąc, odpręża się, zapala. Nastrój od razu i jemu się poprawił. Dobre
zagranie, pochwalił się w duchu. Zauważył, że Sophie lubi dzielić się wiedzą o świecie, który
zna od dziecka. Tam, skąd on pochodził, ludzie nie traktowali swojego otoczenia z taką pasją.
Niczego nie traktowali z pasją. %7łyli z dnia na dzień, pracowali po dwanaście godzin na dobę.
Od dwóch lat on też tak się zachowywał.
- Mają białawe pancerzyki, a robotnicy żyją nawet trzydzieści lat. - Spojrzała na niego,
uśmiechnęła się nieśmiało i dodała: - Królowa natomiast aż osiemdziesiąt.
Ma ładny uśmiech, pomyślał.
- Zgadza się. Faceci odwalają całą ciężką robotę - zażartował. Wskazał wyjątkowo wy-
soki kopiec i spytał: - Z czego one są ulepione?
Sophie przewróciła oczami.
- Z odchodów zmieszanych ze śliną i z błota. Przyrastają w tempie około trzydziestu cen-
tymetrów na dziesięć lat. - Wskazała zniszczony kopiec i ciągnęła: - Od razu widać, który jest
opuszczony, bo uszkodzenia zawsze są bardzo szybko naprawiane.
Levi aż gwizdnął z wrażenia i poklepał kopiec wysoki na ponad metr osiemdziesiąt, któ-
ry właśnie mijali.
- Musi być wiekowy - odezwał się z podziwem.
Sophie przystanęła i powiodła wzrokiem dookoła.
- Zwiadek historii Kimberley. Cały ten obszar powstał w wyniku erozji gór Króla Le-
opolda miliony lat temu. To dlatego ziemia tu jest taka skalista.
I dlatego tak mało tu roślinności, domyślił się.
- Niewielu zbiegów zapuszczało się na te tereny, prawda?
- Tak. Niewielu zbiegów, nie bardzo było kogo złupić, ale opowiadają o pewnym ucieki-
nierze, który zabił policjanta, a ciało ukrył wewnątrz kopca.
Ta kobieta jest kopalnią przerażających informacji.
- Nawet mi nie opowiadaj. Termity zreperowały kopiec i nieboszczyka nigdy nie odnale-
ziono, tak?
- Zgadłeś.
Mimowolnie się uśmiechnął. Dzięki Sophie ciągle się uśmiechał. Mimo niewesołego po-
łożenia, w jakim się znalezli.
- Lepiej nie będę ci się narażał. Wyszczerzyła zęby.
- Bo ciebie też nie znajdą.
R
L
T
Dzięki rozmowie o termitach Sophie udało się nabrać dystansu do zdarzenia w oazie,
lecz wciąż czuła się zażenowana tym, że pozwoliła się pocałować. W jej głowie kłębiły się py-
tania, nad którymi nie mogła się teraz porządnie zastanowić. Musi się skoncentrować na odna-
lezieniu bezpiecznej drogi do domu. To teraz sprawa życia lub śmierci. Dosłownie.
Miała coraz więcej obaw o powodzenie ich wyprawy. Gdy wczesnym rankiem wyruszali,
była przekonana, że do południa znajdą obozowisko, lecz teraz w butelce z wodą pokazało się
dno, a chęć do rozmowy wyparowała jak pot z powierzchni ich skóry.
Westchnęła ciężko. Levi dotknął jej ramienia i spytał:
- O co chodzi?
Sophie mimowolnie nakryła jego dłoń, szukając wsparcia.
- Idziemy dłużej, niż się spodziewałam.
Levi obrócił ją ku sobie, objął i przytulił, zasłaniając ją własnym ciałem przed palącym
słońcem. Oparła mu czoło na piersi. Był to zupełnie inny uścisk niż ten, o którym tak usilnie
chciała zapomnieć.
- Znajdziemy ich - odrzekł. - Jak nie dziś, to jutro. Jeśli nie, zawsze możemy wrócić do
Odette i Smileya.
Mogą? Właściwie dlaczego nie? Czuła, jak wracają jej siły, jak pewność Leviego, że im
się uda, udziela się i jej. Pewnie to niedorzeczny optymizm, uznała, ale nie powiedziała tego
głośno.
Zaburczało jej w żołądku.
- Nie wiem, jak ty, ale ja jestem głodna - mruknęła. Levi czubkiem buta uderzył w zie-
mię.
- Możemy poszukać larw. Dziesięć dziennie wystarczy, prawda?
Roześmiała się, chociaż powinna raczej płakać. Ale czuła się już lepiej. Levi odsunął się
od niej i sięgnął do kieszeni. Wyciągnął batonik czekoladowy i jej podał:
- Trzymałem go dla ciebie. Sophie potrząsnęła odmownie głową.
- Nie zjem twojego batonu - oświadczyła.
- Zjesz. - Wskazał wzgórza przed nimi. - Tam się zatrzymamy i powalczymy o niego,
co? - Poklepał ją po głowie, zdjął jej plecak, potem wziął ją za rękę i zarządził: - Idziemy.
Trzymając się za ręce, ruszyli ku wzgórzom.
R
L
T
Sophie nie wiedziała, kiedy to się stało, ale nagle zaczęła ufać Leviemu. Oddała mu swój
plecak! Zachowała się zupełnie jak nie ona. Nie potrafiła tego zrozumieć. Jak mogła, szczegól-
nie po tym pocałunku? A może postąpiła tak właśnie z powodu tego pocałunku?
Byli już bardzo blisko wzgórz, kiedy nagle wyrósł przed nimi starszy mężczyzna z po-
marszczoną skórą i długimi siwymi włosami. Levi dostrzegł go pierwszy.
Aborygen miał ze sobą długą włócznię i nic poza tym.
Levi zatrzymał się, lecz Sophie szła dalej.
- Chce, żebyśmy poszli za nim - rzekła. Levi spojrzał na nią kątem oka i mruknął:
- Obyś miała rację.
Sophie odetchnęła z ulgą. Udało się.
Mężczyzna zaprowadził ich do wąwozu i stawu, z którego mogli zaczerpnąć wody. Nie
odzywał się, a Sophie z rozbawieniem przyglądała się Leviemu, kiedy na migi próbował opo-
wiedzieć historię rozbicia się ich helikoptera.
- Może narysuj to na piasku? - zasugerowała i wręczyła mu patyk.
Rysunek Leviego pozostawiał wiele do życzenia, lecz szeroki uśmiech na twarzy Abory-
gena świadczył o tym, że coś niecoś do niego dotarło. Potem Levi narysował cztery postacie,
pokazał na siebie i na Sophie na znak, że przy wraku zostały jeszcze dwie osoby.
Aborygen z poważną miną pokiwał głową. Wzniósł rękę do słońca i zatoczył łuk na nie-
bie aż nad sam horyzont, potem żywo gestykulując, kazał im iść za sobą. Sophie domyśliła się,
że przed zachodem będą mogli wracać.
Nie wiedziała, czy jej się tylko tak wydaje, czy marsz teraz naprawdę był mniej męczą-
cy? Szli w cieniu i szybko pokonali znaczny dystans.
Na godzinę przed zachodem słońca dotarli do obozowiska złożonego z mniej więcej pół
[ Pobierz całość w formacie PDF ]