[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Mieli ze sobą tylko jednego konia; silnego, przysadzistego wałacha o grubej szyi, który niósł ich
zapasy, i na którym spała, przywiązana dla bezpieczeństwa między pakunkami, dziewczynka.
Lisiecki przekonał Brama, że nie potrzebują wierzchowców do jazdy, bo ścieżki którymi będą się
poruszać są zbyt strome i zbyt wąskie, i po prostu bezpieczniej jest poruszać się na piechotę.
Poza tym koni w Kazni na sprzedaż było niewiele. Myśliwy wyjaśnił, że zwierzęta są kupowane
do pracy w kopalniach żywmetalu, a jeśli jakieś zostają, to natychmiast przerabia się je na
kabanosy. W Kazni nawet najlepszy rumak kawaleryjski, który nie nadawał się do sztolni, więcej
był wart jako parówka, niż gdyby pozostawić go całego i zdrowego.
Wyruszyli na północ starym, przedwojennym traktem, który prowadził w stronę majaczących
na horyzoncie ciemnych skał i posępnych wzgórz. Po kilku kilometrach trakt zakręcał na zachód,
w stronę zniszczonej Kuzni, gdzie teraz znajdował się fort Korporacji. Lisiecki zdecydował się
odbić na wschód i podążyć nierówną, zniszczoną i wąską ścieżką, na której z trudem zmieściłoby
się trzech mężczyzn idących w ramię w ramię.
Ta droga prowadzi do Saint Paris wyjaśnił myśliwy, kiedy przeszli kolejny kilometr
Francuska osada, jedna z większych w okolicy. Liczy kilkadziesiąt mieszkańców, może ponad
setkę. Mają dużą kopalnię i trafili na bogatą żyłę. Ale są tak opętani żądzą żywmetalu, że
żadnemu z nich nie chce się zadbać o szlak.
To tam ma być bunkier?
Nie. Oczywiście, że nie.
W takim razie gdzie?
Lisiecki poprawił przewieszony przez ramię karabin myśliwski.
Daleko. W mniej więcej tej okolicy, skąd przybył żlebodzwiedz.
Na terenie plemienia?
Polak pokręcił przecząco głową.
Nie aż tak daleko, ale gdzieś w tamtym miejscu. To zawsze były najmniej zbadane tereny
księstwa. Same bagna. Przed wojną spotkałem przyjaciela, który był tam na zwiadzie.
Opowiadał, że coś odkryli. Coś wielkiego. Coś pod ziemią. Oczy mu się świeciły i ciągle stawiał
kolejkę. Nie chciał zdradzić więcej. Dopiero po rozmowie z tobą zrozumiałem, o czym mógł
wtedy mówić.
Jeśli to tam, to jak znajdziemy ten bunkier na bagnach?
Znajdziemy lub nie. Wiem, którędy miał iść patrol. Wątpię, żeby bardzo zboczyli z trasy.
Rozejrzymy się, poszukamy, może dopisze nam szczęście. Poza tym, jeśli przysposobili go do
użytku, powinniśmy trafić na ślady robót ziemnych czy coś w tym stylu.
Zamilkli, bo musieli pokonać około dwudziestometrowe, strome wzniesienie. Lisiecki
prowadził konia, Bram szedł z tyłu i pilnował, żeby dziewczynka nie spadła. Droga znów
zakręcała i biegła teraz blisko stumetrowym odcinkiem pomiędzy dwoma stromymi skalnymi
ścianami.
Ciekawe, co się z nimi stało? powiedział Bram.
Z kim?
Z tymi ludzmi z Kuzni, którzy mieli ukryć się w bunkrze wyjaśnił Holender. Od
wojny nic o nich nie było słychać.
To były straszne czasy. Nawet wtedy, kiedy główna armia wroga jeszcze nie podeszła pod
Kuznię, już się ganialiśmy z Korporacyjnymi po lasach w tę i z powrotem. Był taki moment, że
nie mogłeś iść w krzaki, żeby nie naszczać na nasz lub ich patrol. Może ten konwój nigdy nie
dotarł do celu?
Polak przystanął, sięgnął po wcześniej przygotowanego skręta i zapalił. Zauważył pytające
spojrzenie Brama.
Nie broniłem Kuzni wyjaśnił myśliwy I pewnie tylko dlatego ciągle jeszcze żyję.
Byłem w tak zwanym oddziale partyzanckim. Naszym zadaniem była dywersja na tyłach,
przeprowadzanie zasadzek, sianie chaosu i dezinformacji. Oczywiście Korporacyjni wysłali takie
same grupy na nas. I tak bawiliśmy się w kotka i myszkę. Raz to my ich goniliśmy, raz oni nas...
Przerwał, żeby się zaciągnąć.
A Kuznia umierała dokończył, wypuszczając dym z płuc.
Może oni ciągle tam są? zaryzykował Bram.
Kto?
Oni. Konwój.
Lisiecki zaśmiał się chrapliwie.
Od dwudziestu lat! Ha! To byłby wyczyn. Wątpię, żeby zabrali ze sobą dość jedzenia, a
zapasy w bunkrze, nawet przeciwatomowym, nie starczałyby na tak długo.
Mogliby rozpocząć uprawy, polować.
Zdradzę ci coś, Holendrze. Myślisz, że żywność jest tu taka droga tylko dlatego, że
większość woli uganiać się za żyłami żywmetalu, a nie uprawiać rolę. Trochę masz rację. Ale jest
też inny powód Polak podniósł garść kamienistej ziemi i podsunął ją pod nos Bramowi To
ziemia nie rodzi. Przed wojną tak, przed wojną mieliśmy tu pola złotej pszenicy i stada bydła, ale
nie teraz. Drzewa usychają, zboże nie wzrasta, krowy padają. A co do polowania... Są takie dni,
że nawet ja niczego nie ustrzelę.
Lisiecki rzucił ziemię i splunął. Szarpnął konia za cugle i poszli dalej. Po kilkudziesięciu
metrach przeszli przez wąwóz i stanęli na postój na rozstaju dróg. Jedna wiodła na wschód, w
kierunku Saint Paris, o czym informował drogowskaz. Druga odbijała na północny zachód.
Zrobimy tu postój zdecydował Polak.
Bram przytaknął z ulgą. Pomimo tego, że przeszli nie więcej niż dziesięć kilometrów był już
zmęczony, a w głowie mu szumiało. Rana zadana przez żlebodzwiedzia wciąż nie dawała mu
spokoju.
Holender podszedł do konia, wyciągnął z bagaży swoją manierkę i z lubością wypił cztery
potężne łyki wody. W tym czasie Polak rozsiadł się na przywiędłej, szarej trawie i powoli zjadał
kromkę czarnego chleba. Uważnie i długo żuł każdy kęs. W pewnej chwili przestał, odrzucił
chleb, poderwał się na równe nogi i mrużąc oczy wpatrywał się w stronę wejścia do wąwozu,
który przed chwilą pokonali.
Co się dzieje? zapytał zaniepokojony Bram.
Nie wiem mruknął Polak i podniósł karabin.
Holender schował manierkę i sięgnął po swoją broń. Lisiecki uspokoił go ruchem ręki.
Może się mylę, ale od pewnego czasu mam wrażenie, że ktoś za nami idzie powiedział
myśliwy.
Kto?
Polak wzruszył ramionami i zagryzł końcówkę wąsa.
Poczekaj tutaj z dziewczynką. Pójdę to sprawdzić.
Nim Holender zdążył cokolwiek powiedzieć, Lisiecki biegł już truchtem przez wąwóz, z
nisko pochyloną głową i karabinem w dłoniach. Wkrótce zniknął za skałami po drugiej stronie.
Bram zawiesił broń na ramieniu i przypasał szablę. Rozejrzał się po okolicy. Wąwóz
rozdzielał dwie duże, trudne do obejścia skały. Bram uznał, że z nich raczej nie powinien
spodziewać się ataku. Zciągnął z wałacha dziewczynkę, która obudziła się i zlękniona zaczęła
poszukiwać wzrokiem Polaka.
Spokojnie. Zaraz przyjdzie szepnął jej do ucha Holender, mając na myśli Lisieckiego.
Zaniósł Darię w pobliskie krzaki, położył w płytkim zagłębieniu i przykrył kilkoma
uschniętymi gałęziami. Ktoś, kto jej by szukał, odnalazłby ją bez większego trudu. Jednak z drogi
trudno było ją zauważyć.
Leż tutaj i czekaj na Piotra rozkazał.
Wrócił do konia i poprowadził go kilka metrów w bok, gdzie przywiązał go do drzewa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]