[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przypadkiem obecny, zaraz przybył.
A tam w domu, Mateusz zaraz pojechał i od niego to wiem, taka rzecz się
stała. Pan Fularski spał w fotelu przed kominkiem, jak zwykle po obiedzie, chrapał
chustką nakryty, kamerdyner mu starkę przyniósł po cichutku, na paluszkach, żeby
58
potwora nie zbudzić, bo tyle spokoju w domu było, ile jego snu. Postawił i wyszedł.
Długo spał, aż się wszyscy dziwili, aż pan Bazyli z myśliwskiego domku wrócił,
gdzie sobie broń na dziki szykował i coś tam jeszcze, i do gabinetu poszedł, śmiejąc
się, że czas kuzyna zbudzić. We drzwiach już krzyknął strasznie i w głąb się rzucił,
a lokaj, co był za nim, aż prawie zaniemiał.
A pan Fularski wcale nie spal w fotelu, tylko leżał dziwnie przed kominkiem,
z głową na obramowaniu i już bez ducha. Mateusz sam go widział, bo ruszyć się
go bali, choć wodą polewali i do ust wódki wlać chcieli, ale leżał, póki doktor
nie przyjechał, a Mateusz krótko po nim. Skóra niedzwiedzia, stara już dosyć,
tam leżała zbałwaniona, co przed fotelem była, i Mateusz powiada, że musiał pan
Fularski nagle wstać, na niej się poślizgnął i do tyłu przewrócił i doktor rzekł to
samo. Głową od tyłu na obramowanie kamienne trafił i tak się zabił od razu, bo
jakieś to miejsce ma być specjalne, co od byle czego kość się łamie i życie odbiera.
Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie. Tak oto Zenia wolność odzyskała.
Przed ludzmi żałość musi udawać, a ja wiem, że panu Bogu za łaskę dziękuje. . .
. . . oto co się wykrywa. Do mnie jednej Zenia prawdę mówi, sama mi rzekła, że
aż twarz ją boli dla radości skrywania, niech jej Bóg przebaczy, ale nic lepszego
nie mogło się zdarzyć. Już była chwila, że sama chciała ten łeb mu rozbić albo no-
żem gardło poderżnąć, jak spał, albo uciec jak stała, ale to na nic, boby ją znalazł.
Złe jakieś w niego wstąpiło ostatnimi czasy, myła się bez przerwy i szorowała, bo
wstręt ją brał do samej siebie i przytomności prawie pozbawiał, schronić się przed
nim nijak nie mogła, silą ją zniewalał do tych zabiegów obrzydliwych. W sekrecie
mi wielkim rzekła, że wódką, gorzałką zwykłą, upijać się próbowała, bo wtenczas
robiło się jej wszystko jedno, a i tak womity mieć zwyczajne się jej zdarzało. Ze
zgrozą na nią patrzyłam, kiedy mi te zwierzenia czyniła, jakby szalona z radości,
że już temu koniec. A znów dziwić się trudno, bo Zenia ciągłe prześliczna, nic
wcale nie zbrzydła, nawet wypiękniała, chociaż nie dba o siebie wcale i włosy
nosi niczym strzecha.
Alem nie to miała napisać. Nim się podniosłam i do niej pojechałam, już był
notariusz, pan Wrzosowicz, i pokazało się. że pan Fularski dopiero co, niedawno,
testament nowy zrobił i cały majątek jej zapisał, co mógł uczynić, rodzeństwa nie
mając. A w dodatku do takowego czynu pan Bazyli go nakłonił, bo przedtem pan
Fularski jakimś siostrzeńcom i bratankom pół mienia przeznaczał z krzywdą Zeni.
Tak tedy istotnie pan Bazyli do czegoś się przydał.
Ochłonąć trudno po takim wydarzeniu i już nie musi Zenia klejnotów po matce
sprzedawać. . .
. . . gadanie jakieś do mnie dotarło, a to przez moją pokojówkę Klarcię. Mó-
wią, naśmiewając się trochę, że dziwna ta broń na dziki pana Bazylego, co się
sama szykuje. Bo gajowy, ten sam co nam o nieszczęściu doniósł, powiada, że koń
pana Bazylego owszem, pod domkiem myśliwskim stał, ale w domku nikogo nie
było. A w tym samym czasie do lasu poszła taka Kundzia ze wsi, z urody słyną-
59
ca, i możliwe, że pan Bazyli przez okno ją ujrzał i o dzikach zapomniał. No i cóż
takiego, pan Bazyli młody. . .
. . . nie rzucała się Zenia na trumnę, bo i głupie by to było, ale za czarnym
welonem jak trzeba na zbolałą wdowę wyglądała. Cichcem do mnie przyjechała
nazajutrz po stypie, nauczyła się już, tak mi rzekła, konia używać, po co zaraz
wszyscy mają widzieć czwórkę przy karecie. Z koniuszym tylko jezdzi. Ejże, czy nie
za dużo o tym koniuszym słyszę. . . ? Czyżbym w złą godzinę kiedyś pomyślała. . . ?
. . . Edmund mu na imię. W pierwszej minucie zgroza mnie ogarnęła, alem się
zaraz potem zreflektowała. Czyja wiem. . . ? Roztocki, dobra szlachta, a że ubogi
i pracy jąć się musiał? To i cóż takiego, niejeden zubożał i nie z własnej winy. A co
muszę przyznać, to że całkiem przeciwieństwo pana Fularskiego stanowi, piękny
prawie jak mój Mateusz. . .
. . . temperuję ją tylko, jak mogę, by nie za wcześnie po sobie pokazywała, bo
ludzie gadać będą. A już nie daj Boże brzemienności, tfu, na psa urok, chociaż
Pietruska podobno i taką rzecz ułatwić potrafi, aleć Zenia powiada, że jeszcze jej
nie grozi, bo do takiej konfidencji z nim nie doszła. Odżyła po panu Fularskim,
niebo, jak mówi, przed nią się otwarło, kondolencyjne wizyty przyjmuje, wiado-
mo, że bogata ogromnie, więc wszyscy tam jadą. Za rok, mówi, przebierać będzie
mogła, a śmieje się tylko ze mną, bo jeszcze jej nie wypada, więc dla samej ulgi
często u nas bywa albo mnie zaprasza, aż się Mateuszowi dziwne wydaje. Ku-
zynka przecież, tłumaczę mu, i przyjaciółka wielka, nawet chyba dla niej Zosię
zaniedbałam. . .
. . . Jezus Mario Józefie święty, a cóż ja słyszę?! Do prawdy niepodobne, nie-
możliwe! Pomyśleć nad tym muszę, nim się bodaj nawet Mateusza poradzę.
Chłopak jeden, ogrodnika pomocnik z Małej Wsi Zeni, koło Klarci się kręcąc,
nabąkał jakoś, że ze mną chce mówić, jako przyjaciółką najlepszą jaśnie pani
Fularskiej. Wypytała go Klarcia, ale nic jej nie rzekł, tylko jaśnie pani i jaśnie
pani. Kazałam go przyprowadzić i wyznał mi coś takiego, po czym jeszcze myśli
zebrać nie mogę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]