[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Strathcairn zbeszta ich za wkroczenie w granice jego włości.
Kiedy jednak znalezli się wreszcie blisko siebie, jego
lordowska mość nie ukrywał radości.
- Prawie już straciłem nadzieję - powiedział podjeżdżając
do Leony i wyciągając rękę. Wsunęła palce w jego dłoń. Jego
uścisk był prawie bolesny.
- Oczekiwał mnie pan? - zapytała, z trudem dobywając
słowa.
- Wyglądałem pani codziennie, odkąd pani odjechała -
odrzekł. - Prawdę mówiąc, jeden z moich ludzi śledził was
przez lornetkę od momentu przekroczenia granicy.
Leona nie zdziwiła się temu. Ogarnęła ją szalona radość,
gdy okazało się, że przeczucia jej nie zawiodły.
- Nie mogłam przybyć wcześniej.
- Czy chciałaś? - w jego głosie brzmiał taki niepokój, że
onieśmielona, bała się spojrzeć mu w oczy.
- Pisałam do... ciebie - wyznała - ale list nie został
wysłany...
Zciągnął wargi, potem odezwał się znowu:
- Ale teraz tu jesteś.
- Książę poluje u sąsiada.
- Przyjedziesz do zamku?
- Mogę tu zostać aż do póznego popołudnia.
Nie było sensu ukrywać, że chciała go zobaczyć.
Ponieważ po powrocie do Ardness i tak czekały ją
nieprzyjemności, postanowiła jak najwięcej skorzystać z
wyprawy.
- Wiesz, jak mile jesteś tu widziana - powiedział lord
Strathcairn.
Ciepły ton jego głosu sprawił, że Leona odwróciła głowę i
uśmiechnęła się. Długo patrzyli sobie w oczy.
- Spieszmy się - powiedział Strathcairn. - Mamy sobie
tyle do powiedzenia.
Leona rozumiała, że nie chciał, aby ich podsłuchiwano.
Jechali zatem w milczeniu, stajenny księcia, zatopiony w
ponurych myślach, przestraszony perspektywą kary, jaka
mogła go spotkać, podążał z tyłu za nimi.
Dotarli do zamku i zanim służba zdążyła podbiec, aby
pomóc Leonie zsiąść z konia, lord już był przy niej. Uniósł ją
lekko. Poczuła dreszcz podniecenia, gdy ich ręce dotknęły się.
Pragnęła, aby tak, jak poprzednio, wniósł ją do zaniku i po
schodach na górę. Ale teraz szli obok siebie aż do gabinetu
lorda, z którego roztaczał się widok na jezioro. Leona wyjrzała
przez okno.
- Jest piękniejsze, niż mi się wydawało - powiedziała.
- Ty również - odparł cicho Strathcairn.
- Czy naprawdę tak uważasz? - zapytała Leona.
- Naprawdę - powtórzył z uśmiechem.
- Cieszę się. Chciałam, żebyś zobaczył mnie w nowym
stroju.
Lord Strathcairn przyjrzał się modnemu kostiumowi
Leony.
- Czy jest nowy? - zapytał. - Masz taką śliczną buzię, że
na nic innego nie zwraca się uwagi.
Zadrżała i odwróciła się w stronę jeziora.
- Masz więc nowe stroje - mówił lord Strathcairn powoli
ważąc każde słowo. - Czy to prezent?
- Tak. Jego wysokość podarował mi je.
%7łałowała, że rozmowa zeszła na ten temat, ale zawsze,
gdy wkładała nową suknię, pragnęła, aby mógł ją w niej
podziwiać.
Lord Strathcairn przeszedł na drugą stronę pokoju.
- Czy jesteś szczęśliwa w zamku Ardness?
- Powinnam czuć się szczęśliwa. Książę jest niezwykle
dobry dla mnie.
- Nie o to cię pytałem.
- Wiem - odparła - ale byłabym niewdzięczna narzekając,
podczas gdy jego wysokość obsypuje ranie prezentami i mam
wszystko, czego potrzeba młodej dziewczynie.
- Więc o co chodzi?
Leona zawahała się przez moment, a potem, nie panując
nad emocjami, powiedziała:
- Kiedy jechałam stąd do Ardness, widziałam po drodze,
jak wysiedlano wieśniaków księcia!
Nie śmiała na niego spojrzeć, obawiając się, ze zobaczy
gniew na jego twarzy.
- Czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie? - zapytał
bezbarwnym głosem.
- A jak myślisz, czy mogę być obojętna, jeśli dzieje się
coś tak strasznego, niegodziwego, tak nieludzko okrutnego, że
chce mi się płakać, kiedy o tym mówię?
W jej głosie brzmiała pasja. Wargi drżały.
- Rozmawiałaś o tym z księciem?
- Próbowałam - odpowiedziała - przysięgam,
próbowałam, ale książę nie chciał słuchać i nie miałam nawet
kogo zapytać o dalszy los wysiedlonych.
Lord Strathcairn podszedł bliżej.
- Przykro mi, że byłaś świadkiem podobnych
okropieństw. Teraz pewnie rozumiesz, dlaczego książę i ja
jesteśmy poróżnieni.
- Masz słuszność! Oczywiście, że masz słuszność! -
rzekła Leona - ale co można zrobić?
- Nic! - odparł.
- Starałem się pomóc wielu McArdnom, ale nie poświęcę
dobrobytu własnych wieśniaków dopuszczając do
przeludnienia swoich ziem.
- Tak, rozumiem - zgodziła się Leona z westchnieniem. -
Ale ci ludzie! Nieszczęśni, skrzywdzeni ludzie Słyszę ciągle
ich krzyki. A jedno dziecko omal nie spłonęło żywcem, gdy
podpalono chatę!
- To nie do zniesienia! - powiedział lord Strathcairn
chrapliwym głosem. - Tak jest w całej Szkocji, - Pazerność
właścicieli ziemskich, landlordów, i okrucieństwo zarządców
skazały górali na męczarnie i zniszczyły duszę naszego ludu.
- Wiedziałam, że tak to odczuwasz! - krzyknęła Leona. -
Moja matka myślała tak samo! Czy jesteś w stanie zrobić coś
w tej sprawie?
- Nic - odparł. - Próbowałem na wszelkie możliwe
sposoby. Spotykałem się z landlordami. Odbywaliśmy
zebrania w Edynburgu. - Westchnął i mówił dalej. - Tysiące
Szkotów wyjechało w obce kraje i rozproszyło się po całym
świecie. Tylko w 1831 r. opuściło Szkocję pięćdziesiąt osiem
tysięcy ludzi. - W jego głosie była gorycz. - Niewiele
pozostało ziemi, której nie obrócono by w pastwiska dla
owiec.
Leona nie była w stanie wyrzec słowa. W głębi duszy od
początku wierzyła, że lord Strathcairn, niczym szlachetny
rycerz, zdoła uchronić wieśniaków przed wysiedleniami.
Jakby zgadując jej myśli, podał jej kieliszek sherry mówiąc:
- Czas ucieka, przejdzmy zatem do rzeczy przyjemnych,
porozmawiajmy o tobie.
- Ale ja chcę rozmawiać o tobie - sprzeciwiła się Leona. -
[ Pobierz całość w formacie PDF ]