[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pryskał, że zawsze ubrudził ubranie. Oczywiście nigdy nie zdecydowałaby się na przej-
60
ście Water Street za bardzo cuchnęło tam rybami, a zapach pozostawał w ubraniu
jeszcze przez kilka dni, choćby nie wiem jak mocno je wietrzyła.
Bardzo lubiła boczne uliczki były tam zadbane ogrody z jaskrawymi plamami
kwiatów, z głęboką, lśniącą zielenią liści, która sprawiała, że każdy ogród przypominał
Eden. Bryza znad morza łagodziła duchotę powietrza. Wszystkie domy tak zaprojekto-
wano, by chwytały nawet najlżejszy wietrzyk, a wysokie na trzy kondygnacje werandy
ocieniały dłuższe ściany co bogatszych budynków. Zapewniały głęboki cień w popo-
łudniowym upale, a nawet teraz, nieco przed południem, na wielu z nich niewolnicy
stawiali już na stolikach schłodzoną lemoniadę i szykowali się do odpędzania much.
Małe dzieci podskakiwały energicznie na dziwnych, giętkich ławkach ustawionych
dla zabawy. Póki nie przyjechała tutaj, nie widziała takich urządzeń, choć były proste
do wykonania: solidna deska między dwoma podporami na końcach i żadnej podpórki
w środku. Dziecko mogło skakać na tej desce i zeskakiwać jak wystrzelone z procy.
Może gdzie indziej taki niepraktyczny obiekt, wymyślony jedynie do zabawy, wyda-
wałby się niegodnym luksusem. A może gdzie indziej dorośli nie zadawali sobie tyle
trudu wyłącznie po to, żeby ucieszyć dzieci. Jednak w Camelocie dzieci traktowano
61
jak młodych arystokratów. Jeśli się nad tym zastanowić, to większość prawdopodobnie
nimi była, a przynajmniej ich rodzice woleli udawać, że tak jest.
Jak wiele razy wcześniej, Peggy zadumała się nad tą sprzecznością: ludzie tak czuli
dla swych dzieci, tak weseli i lubiący zabawę. . . A przy tym nie przeszkadzało im, że
te same dzieci wychowywali, by chłostały niewolników nawet za drobne przewinienia,
by dzieliły i sprzedawały ich rodziny.
Oczywiście, w mieście tylko nieliczne rezydencje były dostatecznie rozległe, by
umożliwić właściwą chłostę na terenie posiadłości. Niewolników prowadzono na ry-
nek i tam wymierzano karę, by jęki i krzyki nie przeszkadzały rozmowom w salonach
i gabinetach pięknych domów.
Jacy naprawdę są ci ludzie? Ich miłość do dzieci, do króla i ojczyzny, do klasycznej
edukacji, o którą bardzo dbali, wszystko to było szczere. Wszystkie znaki świadczyły,
że są wykształceni, o wyrobionych gustach, wielkoduszni, tolerancyjni, gościnni jed-
nym słowem cywilizowani. A mimo to tuż pod powierzchnią kryła się bezmyślna bru-
talność i głęboki wstyd zatruwający wszystkie ich działania. Całkiem jakby dwa miasta
leżały w jednym miejscu: Camelot, dworska metropolia, siedziba króla na wygnaniu,
62
był krainą tańca i muzyki, edukacji i dyskusji, światła i piękna, śmiechu i miłości. Ale
dawne miasto Charleston wciąż tu istniało, a jego budynki odpowiadały tym z Camelo-
tu ściana w ścianę, drzwi w drzwi. Tylko obywatele się różnili, gdyż Charleston było
miastem targu niewolników, miastem półbiałych dzieci wyprzedawanych z posiadłości
własnych ojców, miastem chłost i poniżenia. I jako nasienie, korzeń, liść i kwiat tego
miasta zła, rosła tu nienawiść i strach Czarnych i Białych, którzy żyli w stanie wojny,
jedni skazani na wieczne porażki, drudzy na wieczny lęk przed. . .
Przed czym? Czego się boją?
Sprawiedliwości.
Po raz pierwszy uświadomiła sobie, czego nie dostrzegła w płomieniu serca Ryby:
żądzy zemsty.
A to przecież niemożliwe. Jakaż ludzka istota potrafiłaby znieść wieczną niespra-
wiedliwość i ani razu nie krzyknąć, przynajmniej w zaciszu własnej duszy, o moc na-
prawienia świata? Czyżby Ryba była tak pokorna, że wybaczała wszystko? Nie, jej
posępny opór nie miał w sobie nic z pobożności. Wypełniała ją nienawiść. A jednak
63
Ryba nie miała ani jednej myśli, marzenia ani planu ukarania winnych, osobistego czy
boskiego. Nawet nadziei na uwolnienie czy ucieczkę.
Peggy szła uliczkami pod gorącym słońcem i niemal kręciło się jej w głowie na
myśl, co się dzieje. I to nie tylko z Rybą, ale z każdym niewolnikiem, którego spotka-
ła w Camelocie. Nie umiała zobaczyć w płomieniach ich serc wszystkiego. Potrafili
ukryć przed nią część swych uczuć. Niewyobrażalne, aby tych uczuć nie żywili byli
przecież ludzmi. Wszyscy Czarni, jakich spotkała w Appalachee, marzyli o zemście,
uwolnieniu lub ucieczce. Nie; jeśli nie zauważyła takich pragnień wśród niewolników
z Camelotu, to nie dlatego że ich nie znali. Nauczyli się jakoś je ukrywać pod kłam-
stwem tak głębokim, że istniało nawet w płomieniach ich serc.
A to rzucało cień na wszystko inne. Jeśli bowiem choć jednej rzeczy Peggy zawsze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]