[ Pobierz całość w formacie PDF ]
także... człowiekiem...
Szeptał nadal, ale nie były to już słowa, ale cichy bezbarwny
szelest zamierających warg. I gwiazdy w jego oczach gasły z wolna;
usta drgnęły po raz ostatni. W końcu w ramionach wiernych uczniów
zostało tylko jego ciało, cuchnące, zgniłe, pełne ropy. Ze zgrozą
wpatrywali siÄ™ w jego twarz: milczÄ…cÄ…, zagadkowÄ…, z otwartymi ku
gwiazdom ustami...
Odszedł na swoją gwiazdę mówili jego uczniowie, ale jeden
z niewiernych podszedł do nieruchomego dała, rozchylił płaszcz i
rozdarł koszulę. Pierś zmarłego usiana była drobnymi plamami: tak
kwitnie na ludzkim ciele tyfus.
Bredził w durowej malignie oświadczył niewierny; jednakże
wierni kręcili głowami:
Jego ciało umarło, dusza uleciała na gwiazdy.
Nauczył nas, jak mamy umierać.
Pochowali go przy blasku gwiazd, w tym miejscu, w którym umarł.
Potem rozeszli się do swoich baraków, nie bojąc się już rzeki, która
wypływała z bagien i pełzała płytko wśród trzcin koło obozu.
Kto napije siÄ™, umrze!
Wszyscy wiedzieli o tym, teraz jednak nie był to zakaz, ale słodka
obietnica śmierci.
Ziarno zagłady rychło przyjęło się w ich krwi i wzeszło
ognistoczerwonymi kwiatami na ich piersiach. Z mózgów wystrzelały
płomienie szaleńczych snów i gorączkowe zjawy ognistych gwiazd
ścierały się ze sobą w dzikiej walce. Pożar rozszerzał się:
niewidzialne iskry przeskakiwały z ciała na ciało, z baraku na barak...
I podczas gdy ciała dogorywały tu, na tym padole, dusze ich
ulatywały na gwiazdę Olaliju, aby przyoblec się na nowy żywot w
płomienną szatę: w ogień.
Przełożył Andrzej Czcibor-Piotrowski
KAREL HYNEK MÂCHA
Sen
Czwarta to była już noc, jak usnąć nie mogąc i myśli wszelakie
skupiając na wierszu Mnich , leżałem na mym łożu. Sen nie
nadchodził, choć się od myśli strasznych odwrócić starałem. Była
blisko północ, przerazliwa jakaś idea zaprzątała moje myśli, a obraz ją
ukazujący, i w mym Mnichu wykorzystany, ustawicznie pojawiał
się przed oczami duszy mojej. Słabością zmorzony, usnąłem wreszcie
i sen straszny wnet mi się przyśnił, a dla jego dziwności tu go
zapisuję. Nie da się zaprzeczyć, że niezwykłą mocą poetycką się
odznacza, a też i poetycką wartością. Oto i mój sen:
Pośród rozległej równiny wysoko w niebo strzelał szczyt, na
którego wierzchołku, na ostrej skale, prześwietny i bogaty wznosił się
klasztor, na sposób gotycki stawiany, na drugim zaś zboczu bielała
maleńka kapliczka, murem cmentarnym otoczona. Było przed
południem, słońce upalne wysyłało promienie, gdy wstępowałem na
szczyt, spoglądając na leżącą w dole krainę. Wszedłszy na górę, do
klasztoru, spotykam spieszącego mi na spotkanie mnicha, który
natychmiast jakbyśmy się dawno znali tak oto do mnie
przemawia:
W odpowiedniej chwili przychodzisz, albowiem dnia dzi-
siejszego obudzą się z martwych bracia tego klasztoru i spytać ci ich
będzie wolno o wszystko, co już tak dawno poznać chciałeś.
A wtem blask jakiś zapłonął w duszy mojej, jakbym dawno już
słyszał o klasztorze tym, bo wiadome mi było, co teraz dziać się
będzie. A więc tak: zakonni bracia klasztoru mieli w swych murach
rozległą komnatę, do której kto z mnichów tamtejszych po pewnych
obrzędach wstąpił, kamieniał, jakby oddawał ducha, ale co roku tego
samego dnia znów ożywał, a po skonaniu dnia na nowo zamieniał się
w kamień i dziać się tak miało aż do skończenia świata.
Zdążam za prowadzącym mnie mnichem; wstępuję do sieni
poprzedzającej rzeczoną komnatę. Wokół ścian stoi kilku martwych
zakonników, ręce na piersiach złożone mających, młodych i starych.
Blade twarze w śmiertelnych skrzywione grymasach. Pytam mego
przewodnika, czy tym także dane będzie powrócić do życia, on zaś
tak oto mi rzecze:
Nie, ci nie ożyją! Albowiem raz w roku wolno jest w komnacie
tej zamkniętym, gdy powrócą do życia, wyjść z sali, a potem do niej
powrócić albo nie. Którzy zaś nie wrócą do komnaty, lecz w sieni
pozostaną, umrą i nie ożyją więcej, a po roku pogrzebani zostają. Tym
tutaj uprzykrzył się jednodniowy żywot w całym roku i wolą raczej
spać snem nieprzespanym. Gdy słońce stać będzie pośrodku swej
drogi, pogrzebani zostaną na cmentarzu, który widziałeś koło małej
kapliczki. Teraz wszak wstÄ…p w wielkÄ… komnatÄ™!
Gdy to powiedział, drzwi komnaty otwarły się przed nami. Przez
zasłonięte okna mdłe światło wpadało do wysokiej i ozdobnej sali
gotyckiej niepospolitej wielkości. Niezliczona ilość mnichów w
komnacie tej stała, a każdy w takiej pozycji, w jakiej go śmierć
dotknęła. Jeden z ręką wyciągniętą, jakby coś właśnie opowiadał,
obok drugi, mający w tegoż wpatrzone martwe oczy, jakby pilnie
słuchał przemowy jego. Trzeci martwy pochylał się ku ziemi, coś z
niej unosząc, czwarty ze złożonymi rękoma modlić się zdawał, i tak
dalej. Mnich przewodnik zwrócił się ku mnie z taką nauką i
przestrogÄ…:
Pośród stojących mnichów biegać nieustannie musisz i w biegu
rozliczne zapytania im czynić. Jeśli zaś w biegu ustaniesz, pomrą oni
znowu i nie ożyją aż do pogrzebu na zawsze zmarłych braci swoich.
Ty zaś nie możesz dłużej z nimi obcować nizli jedną godzinę, jeśli nie
chcesz, sam żywy, przez cały rok pozostać z tymi martwymi.
Wpadłem więc do komnaty i biegając, rozliczne pytania im
stawiałem, a oni jęli się poruszać jak cierne nie dotykające ziemi,
jakby pod naporem wzburzonego moim biegiem powietrza, i
tajemniczym szeptem odpowiedzi udzielali. Wszak odpowiedzi te po
większej części zapomniałem, reszty zaś nie chcę tu zapisywać,
albowiem zbyt straszne były i jeśli to możliwe, o nich też pamiętać
bym nie chciał. Zanim godzina przeszła, z otwartej wybiegłem
komnaty i z przerażeniem przemierzywszy sień, na skraju zbocza się
zatrzymałem, nad głęboko w dole leżącą krainą. Oczy moje, odwykłe
od światła, jakby porażone ogromnym blaskiem południowego
słońca, obficie łzy roniły i nie potrafiłem dobrze wokół siebie niczego
rozpoznać, a serce moje boleść straszliwa ściskała.
Po czasie nadeszło południe, obeschły oczy moje i znów się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]