[ Pobierz całość w formacie PDF ]

coś w środku zaczyna boleć.
Jedna z druhen woła z końca korytarza, gdzie cichnie echo kroków.
Hadley robi wdech i stara się sobie przypomnieć, co Oliver powiedział
w samolocie na temat jej odwagi. I choć akurat teraz czuje, że odwaga
opuściła ją całkowicie, to wspomnienie sprawia, że dziewczyna
unosi wyżej głowę i postanawia tak trzymać, ruszając za grupką
kobiet.
Wiodą ją do przedsionka kościoła i przedstawiają Monty'emu, bratu
Charlotte, który poprowadzi ją kościelną nawą. Jest chudy i upiornie
blady, a Hadley przypuszcza, że jest co najmniej kilka lat starszy od
Charlotte i plasuje go po drugiej stronie czterdziestki. Monty podaje jej
rękę, zimną i pergaminową, a po dokonaniu wszystkich prezentacji
służy ramieniem. Ktoś wręcza jej różowo-lawendowy bukiet,
ustawiają ich w kolejce za innymi i nim Hadley zdąży się rozeznać w
sytuacji, drzwi otwierają się na oścież i już czują na sobie wzrok
zgromadzonych w kościele wiernych.
Gdy nadchodzi ich kolej, Monty lekko popycha ją naprzód i Hadley
rusza małymi kroczkami, odrobinę chwiejąc się na obcasach. Zlub jest
bardziej okazały, niż myślała. Od miesięcy widziała oczami wyobrazni
mały wiejski kościółek, gdzie zebrało się kilkoro najbliższych
przyjaciół. Tymczasem to jest gala pełną gębą, z setkami nieznajomych
twarzy, zwróconych teraz w jej stronę.
Hadley poprawia w ręku bukiet i zadziera brodę. Po stronie pana
młodego dostrzega kilka z grubsza znajomych osób: dawny przyjaciel
ojca z uczelni, daleki krewny z Australii oraz stary wujek, który przez
lata przysyłał jej prezenty urodzinowe w zupełnie niewłaściwym dniu i
którego - jeśli ma być całkowicie szczera - uznała już za zmarłego.
Kiedy tak kroczą kościelną nawą, Hadley musi przypominać sobie o
oddychaniu. Muzyka głośno rozbrzmiewa w uszach, przyćmione
światła zmuszają do mrugania powiekami. Trudno powiedzieć, czy jest
jej gorąco z po-
wodu braku klimatyzacji, czy z powodu uczucia paniki, które stara się
od siebie odepchnąć - tego znajomego doznania pojawiającego się
zawsze w obecności zbyt wielu ludzi w ciasnym pomieszczeniu.
Gdy wreszcie zbliżają się do ołtarza, jest zaskoczona widokiem
stojącego tam ojca. To trochę absurdalne, że w ogóle tam jest, w tym
londyńskim kościele pachnącym deszczem i perfumami, z rządkiem
kobiet w liliowych sukienkach zmierzających ku niemu niepewnym
krokiem. Ten obraz taty, gładko ogolonego, z błyszczącymi oczami,
małym fioletowym kwiatkiem wpiętym w klapę, nie pasuje tutaj.
Hadley wydaje się, że jest tysiąc bardziej odpowiednich miejsc, gdzie
mógłby znajdować się w tym momencie, w to letnie popołudnie.
Powinien być w ich kuchni, ubrany w swoją znoszoną piżamę, tę z
dziurami na piętach wydeptanymi w zbyt długich nogawkach. Albo
przerzucać stos rachunków w swoim dawnym gabinecie, popijając
herbatę z kubka opatrzonego napisem Kumasz poezję? i zastanawiając
się, czyby nie wyjść na dwór i nie skosić trawnika. Mógłby w tej chwili
robić w zasadzie wszystko, ale ożenek z pewnością do tej kategorii nie
należy.
Dziewczyna zerka na mijane ławki. Na szczycie każdej z nich
przymocowano małe bukieciki kwiatów związane jedwabnymi
wstążkami. Zwiatło płonących przy ołtarzu świec sprawia, że wszystko
wygląda niemal czarodziejsko, a finezja tej uroczystości, ta stylowa
elegancja tak jaskrawo kontrastuje z dawnym życiem taty, że Hadley
doprawdy nie bardzo wie, czy powinna się speszyć czy obrazić.
Przychodzi jej na myśl, że Charlotte musi być w tej chwili gdzieś za
nią, czekać w gotowości, a pokusa obej-
rzenia się za siebie niemal ją obezwładnia. Hadley podnosi wzrok i
tym razem widzi utkwione w sobie spojrzenie taty. Nie mając wcale
takiego zamiaru, umyka oczami w bok i z całych sił koncentruje się na
drodze przed sobą, choć każda cząstka jej ciała rwie się, by dać dyla.
Na końcu nawy, gdzie Hadley i Monty się rozdzielają, tato chwyta ją
za rękę i delikatnie ściska. Wysoki i przystojny, w smokingu, wygląda
w tej chwili tak, jak na fotografiach z czasu, kiedy żenił się z mamą.
Hadley przełyka z trudem ślinę i zdobywa się na nikły uśmiech, po
czym dołącza do pozostałych druhen po drugiej stronie ołtarza. Jej
oczy wędrują ku drzwiom kościoła i kiedy muzyka się rozkręca i
przybiera na sile, goście powstają z miejsc, a w progu pojawia się
panna młoda prowadzona pod rękę przez ojca.
Hadley była tak bardzo nastawiona, by nienawidzić Charlotte, że jest
przez chwilę oszołomiona, jak pięknie prezentuje się panna młoda w
sukni o kształcie dzwonu i w delikatnym welonie. Jest wysoka i
wiotka, tak inna niż mama, która jest niska i tak filigranowa, że za
każdym razem, kiedy gdzieś razem wychodzili, tato żartobliwie brał ją
w ramiona i udawał, że zamierza wrzucić ją do kontenera na śmieci.
Teraz jednak widzi przed sobą Charlotte, tak śliczną i pełną wdzięku,
że martwi się, iż pózniej nie będzie mogła opowiedzieć mamie żadnych
okropnych szczegółów. Droga do ołtarza wydaje się nie mieć końca, a
mimo to nikt nie może oderwać wzroku od panny młodej. A kiedy
wreszcie dociera ona na miejsce, nie spuszczając dotąd oczu z taty,
ogląda się przez ramię i posyła uśmiech oszołomionej Hadley, która -
pomimo najszczerszych obiet-
nic, że będzie jej nienawidzić - uśmiecha się promiennie w
odpowiedzi.
A potem? Jest tak samo, jak zawsze było i jak zawsze będzie.
Identycznie jak na setkach tysięcy ślubów oraz wesel, które już się
odbyły i które dopiero się odbędą. Pastor podchodzi do ołtarza, a ojciec
oddaje córkę, wypowiadając jedno proste słowo. Odmawia się
modlitwy i recytuje przysięgę, a na końcu jeszcze wymiana obrączek.
Są uśmiechy i łzy, muzyka i oklaski, nawet śmiech, gdy panu młodemu
myli się formułka i mówi  tak" zamiast  chcę".
I choć wszyscy panowie młodzi wyglądają na szczęśliwych w dniu
swojego ślubu, w oczach dzisiejszego pana młodego jest coś tak
szczególnego, że niemal zapiera dech w piersi. Hadley poraża wyraz
twarzy ojca, ta radość w jego oczach, ta głębia uśmiechu. Wbija ją w
ziemię, rozdziera na kawałki, wyżyma serce jak mokrą ścierkę.
Budzi na nowo pragnienie powrotu do domu.
ROZDZIAA 9
7:52 CZASU WSCHODNIOAMERYKACSKIEGO
12:52 CZASU GREENWICH
Dawno, dawno temu, milion lat wstecz, kiedy Hadley była mała, a
rodzina jeszcze w komplecie, w pewien zwyczajny letni wieczór cała
ich trójka wyszła przed dom do ogrodu. Słońce już zaszło, wokół
głośno grały świerszcze, a mama i tato siedzieli na stopniach ganku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • granada.xlx.pl
  •