[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Los zielonej był przesądzony.
141
it
.;!§¦
Tisma po krótkim boju chwytała kuzynkę mocno za szyję i już nie zważając na gwałtowne ruchy
łap, bijących powietrze, pożerała obezwładnioną. Po kolei wchłaniała wszystko: głowę, tułów i
cały odwłok. Pośpiesznie, zawzięcie, jak gdyby pożeranie było dalszym ciągiem walki. %7ładna moc
nie zdołałaby powstrzymać przy tym modliszki, dopóki nie doszła do końca odwłoku, a z ofiary nie
pozostało nic prócz nóg i skrzydeł.
Modliszka była drapieżna, lecz równie okrutna okazała się siła zmuszająca ją, by pochłaniała całą
zdobycz na jeden raz: triumfatorka nabrzmiewała i opadała z sił. Gdy wpuszczałem do klatki
świeżą, zieloną modliszkę, zielona, jak zwykle, bała się rudawego potwora. Lecz potwór nie był już
grozny; nie nacierał, nawet nie umiał się bronić. Co gorsza, widać było jego ociężałość. Zielona
nabierała odwagi, rzucała się i zwyciężała. I tak ginęły wszystkie zwycięskie tismy, ofiary swej
żarłoczności, okrutnej także dla samego zwycięzcy.
Szukałem z początku wśród modliszek praw, by lepiej poznać kręte ścieżyny życia w
Ambinanitelo. Lecz oto ścieżka nagle wyrywała się z cichej doliny, przebijała z rozmachem góry i
walnym gościńcem prowadziła w szeroki świat. Poznawałem wielkie prawo przyrody, prawo
zuchwałe, wstrząsające. I promienne otuchą: zwycięski drapieżnik ginął!
29. Zloivróżbne wieści znad morza
Otało się: podniosłem otwarty bunt przeciwko wsi. Obrzydły mi jej chytre półsłówka i
półżyczliwość, jej zdradliwe unikanie wzroku i rzucanie na nas czarów. Chciałem prostej drogi:
chciałem nareszcie przyprzeć do muru niechętnych nam mieszkańców Ambinanitela i spojrzeć
im prosto w oczy.
W stosunku do nas, białych ludzi, istniały we wsi  powtarzam  dwa obozy. Z jednej strony
kilku szczerych i niezawodnych przyjaciół: nauczyciel Ramaso, sędziwy Dżinarivelo, Be-
randro, Tamasu i Manahitsara, znawca starych legend, z drugiej strony nieprzyjazny wciąż
sołtys Bezaza i wielu jego krewnych
142
z rodu Cyjandru. Bezaza, jak przyrzekł, wysłał co prawda swego syna Zarabe gdzieś na odległe
ryżowiska, ale szeptana wojna przeciw nam bynajmniej nie wygasła. Niekiedy odnosiliśmy
wrażenie, że fala niechęci zalewała całą wieś i wdzierała się nawet do rodzin oddanych nam
przyjaciół budząc nieufność do nas w sercach ich własnych żon, dzieci i wnuków.
Od kilku dni odurzałem się drapieżnością modliszek. Wyszło mi to widocznie na dobre. Z tych
doświadczeń wyrwałem się zawzięty jak osa i gotowy poruszyć niebo i ziemię, a przede
wszystkim Ambinanitelo. Postanowiłem doprowadzić sprawy do ostateczności.
Chińskiemu piekarzowi w Maroantsetrze poleciłem przygotować dwa wory słodkich sucharów,
sprowadziłem od innego Chińczyka kilka butelek przedniego rumu i pewnego popołudnia
zwołałem do siebie wielkie kabary. Kabary to publiczne zebranie. Przypilnowałem, aby przybyli
do mnie nie tylko przyjaciele, lecz i sołtys Bezaza, i wszyscy ważniejsi z rodu Cyjandru,
zarówno starzy, jak młodzi.
Zaprosiłem oczywiście także wójta Rajaonę. Rajaona nie mógł pozbyć się swej natury lisa i
chytrego dyplomaty. Właściwie był mi życzliwy, ale w taki sposób, że wciąż powstawało we
mnie uczucie niepewności. %7łałowałem, że odjechał już lekarz Rana-kombe i nie będzie na
zebraniu. Odważny i otwarty Howas stałby na pewno po mej stronie. Rajaona, widząc poważne
przygotowania do kabary, starał się wywiedzieć, do czego zmierzałem.
 Chcę na ostrzu noża postawić sprawę przyjazni wsi do nas!  wykładałem szczerze swe
zamiary. , *
 To będziecie mieli wielką przemowę?
 A będę!
 Z przyjemnością posłużę wam za tłumacza.
 Dziękuję, chętnie przyjmuję waszą pomoc. Co prawda prosiłem już o to Ramaso, ale co dwóch,
to dwóch.
Wieś domyślała się nadchodzącej burzy. Zledziła mnie z daleka podejrzliwiej niż zwykle i
zachodziła w głowę, dokąd mogło zaprowadzić podniecenie białego człowieka, żyjącego od tylu
tygodni w gorącej dolinie. Wieś rozważała, jak by rozbroić mój gniew. W dniu wyznaczonym
na kabary od samego rana znosiła
143
uc
\M
mi plony ziemi, ogromny stos darów. Kokosy, ryż, owoce drzewa chlebowego, banany, papaje,
jarzyny, kury, jaja, trzcinę cukrową. Olbrzymia góra żywności piętrzyła się na werandzie chaty,
lecz nie dałem się zbić z tropu.
Zaraz po obiedzie zaczynali schodzić się goście. Jako jedni z pierwszych nauczyciel Ramaso i wójt
Rajaona. Wkrótce zabrakło stołków i ławek, więc przybysze siadali na matach w kucki gdzie
bądz w chacie. Sprawnie obsługiwał ich kucharz Marovo przy pomocy Bogdana podając
każdemu kieliszek rumu i kilka sucharów. Wszyscy byli zaciekawieni, co z tego wyniknie.
Niewiele rozmawiali ze sobÄ… i z lekka zaniepokojeni czekali.
Przybycie sołtysa Bezazy wniosło ożywienie. Jeszcze był czas na zagajenie kabary, bo czekaliśmy
na kilku maruderów, więc Bezaza zakomunikował najświeższe wiadomości z nadmorskiego
rejonu Antalaha: doszło tam do dalszych zatargów między robotnikami malgaskimi a białymi
plantatorami wanilii. Były nowe aresztowania.
 Czy to prawda, że mój wnuk Razafy został aresztowany? spytał Dżinarivelo.
Razafy pracował od wielu miesięcy na wybrzeżu.
 Tak słyszałem  odrzekł Bezaza.
Sołtys spoglądał na starca z głęboką powagą, przez którą przenikał cień współczucia. Po chwili
wahania Bezaza podał Dżinari-velowi rękę i oznajmił:
  Z naszej rodziny też uwięziono.
Uścisk dłoni tych dwóch wywołał pewne poruszenie wśród obecnych. Patrzyli na nich ze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • granada.xlx.pl
  •