[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wziąłem jego czoło na muszkę i grzmotnąłem. Padł, ale nie trupem. Aapał kurczowo ziemię i
wił się, jakby uciec chciał od śmierci. On, morderca, jeszcze przed chwilą odbierający życie
ludziom, którzy nic złego mu nie zrobili, już nie będzie zabijał bezbronnych. Dostał jeszcze
jedną zasłużoną kulę.
Było nas tu u góry dwudziestu kilku, a strzelaliśmy tak skutecznie, że nie tylko
powstrzymaliśmy rozpęd mordującego żołdactwa, lecz zmusiliśmy je do cofania się, a w
końcu do ucieczki w chroniący gąszcz wiklin. Ale i tu wróg nie zaznał spokoju. Natarł nań
pchnięty przez Wodza Józefa oddział Indian na koniach i ponownie zmusił do ucieczki, teraz
na łeb na szyję. To był już pogrom: żołnierze, a wraz z nimi cywilni ochotnicy, rażeni
zewsząd, uciekali na oślep na wszystkie strony. Tak oto w ciągu niewielu minut role się
odmieniły dzięki przytomności umysłu Wodza Józefa i celności naszych strzelców.
Sporo wrogów poginęło, a większość czmychających żołnierzy i cywilów schroniła
się na niedalekim wzgórzu, na którego szczycie rosła duża kępa topoli. Tam, w owym lasku,
za pośpiesznie wzniesionymi barykadami z pni drzewnych cała ta zgraja się przyczaiła.
Osaczona ze wszystkich stron przez naszych ludzi, była pod ciągłym obstrzałem. Kto z
okrążonych chociaż kawałek ciała wychylał spoza ukrycia, już padał strzał z niedalekiego
ubocza. Była to celność bezlitosna dla zabójców kobiet i dzieci.
Skąd ci żołnierze się zjawili? To na skutek telegrafu, który zaalarmował wszystkie
garnizony na terytorium Montany, by natychmiast pośpieszyły na pomoc generałowi
Howardowi. I tak też uczynił pułkownik John Gibbon w najbliższym forcie Shaw w dorzeczu
górnej Missouri. Bez zwłoki ruszył w szalony pościg ze swymi pięcioma szwadronami jazdy
i miał szczęście. Dopadł nas niespodziewanie nad potokiem Ruby. Szczęście połowiczne, bo
ubiwszy moc zaskoczonych Nezpersów, sam poniósł klęskę i był bliski zagłady.
Wódz Józef pewny, że Jankesi oblężeni na szczycie wzgórza nie wymkną się z
pułapki, wrócił do obozu nad potokiem i teraz dopiero na widok tego, co zobaczył,
uświadomił sobie, jak potwornej zbrodni dokonali Amerykanie. Owładnęła nim zgroza.
Widział kobiety, którym przebito piersi bagnetami; widział dzieci z rozłupanymi główkami;
nawet noworodków nie oszczędzano: rodzącą matkę i dziecko zarżnięto. Wrogom chodziło o
wytępienie wszystkich, całego szczepu. Celu całkowicie nie osiągnęli; natomiast sami
znalezli się w potrzasku.
Nad potokiem Ruby zginęło ogółem osiemdziesięciu trzech Nezpersów, w tym
przeszło sześćdziesiąt nie walczących Indianek, starców i dzieci. Prawie drugie tyle odniosło
rany. To był straszny cios dla naszej grupy.
Pułkownik Gibbon dokonując ataku miał stu pięćdziesięciu żołnierzy (w tym 17
oficerów, co ósmy był oficerem!) oraz trzydziestu czterech cywilnych ochotników. On także
poniósł niezłe straty. Poległo trzech oficerów i dwudziestu ośmiu żołnierzy, a trzydziestu
ośmiu było rannych. Sam Gibbon, osławiony brutal, w lasku na wzgórzu dostał kulę w udo i
jakiś czas przebywał pózniej w szpitalu w Deer Lodge, gdzie dotarło do niego wysokie
odznaczenie wojskowe przysłane z Waszyngtonu. Ochotników zabitych było sześciu,
rannych - czterech.
Wódz Józef jeszcze dokonywał na pobojowisku przeglądu ponurego żniwa, gdy
przyprowadzono mu cywilnego ochotnika złapanego właśnie w pobliżu, gdzie po klęsce
ukrywał się wśród krzaków. Był to znany wodzowi osadnik z miejscowości Corvallis
nazwiskiem Campbell Mitchell, który jeszcze przed tygodniem ściskał ręce naszym wodzom.
- To tak dotrzymałeś naszej przyjaznej ugody, żeś oto na nas uderzył?! - Wódz Józef z
pogardliwym żalem spojrzał na jeńca.
Mitchell warknął bezczelnie:
- Szkoda słów! Za dzień, dwa nadejdzie tu generał Howard i rozprawi się z wami, jak
na to zasłużyliście!
- Jesteś taki pewny tego?
- Cholera was, jestem pewny!...
Wtem nadeszła siostra mojej matki, a była wzburzona, bo tego ranka zabito jej dwoje
dzieci, i widząc hardość Mitchella, wymierzyła mu potężny policzek. Drań nie pozostał
dłużny i kopnął kobietę w brzuch, że upadła. Na to najbliższy wojownik zerwał strzelbę i
zastrzelił Mitchella.
Naszych było wielu zranionych; kobiety obwijały im rany. Ciężko ranny był także
dziwaczny misjonarz, Głos Boży. Miał przestrzeloną pierś w pobliżu serca, okrutnie charczał,
był bliski śmierci. Gdy ujrzał zbliżającego się Wodza Józefa, oczy jego jak gdyby
przytomniejsze się stały. Zrobił omdlałą ręką znak, żeby przybysz podszedł bliżej.
- Wodzu, wodzu! - szepnął chrapiącym głosem. - Miej Chrystusa w sercu, nawróć się!
Bądz pokorny, nie gardz Chrystusem...
- Nie gardzę - cierpliwie odrzekł Wódz Józef.
- Wyzbądz się zaciekłości, wodzu, nie zabijaj ludzi! Chuda, starcza twarz wyglądała
jak upiorna zjawa.
- Ja tylko się bronię...
- Nie broń się, zniszcz swe karabiny...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]