[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przechylił B - 26, by najpierw dotknąć podłoża tylnym podwoziem, po czym podskoczyli na kępie
paproci i zaczęli sunąć po pasie wysypanym koralowym żwirem. Bez wstecznego ciągu silników,
Vincentowi pozostały tylko hamulce w kołach, by zatrzymać bombowiec. Załączył je najpierw
ostrożnie, a potem, zauważywszy na pasie pnącza, które mogły zakrywać lej po bombie, nacisnął z
całej siły, aż koła zaczęły żłobić głębokie bruzdy w żwirze i powietrze wypełnił gęsty biały obłok
pyłu.
- Dalej się palimy?! - spytał Vincent drugiego pilota, przekrzykując hałas.
Tamten wyjrzał przez okno.
- Nic nie widzę, tylko trochę czarnego dymu. Bombowiec zatrzymał się i załoga wydała
okrzyk radości.
- Wszyscy wysiadać. Ale już - nakazał Vincent. - Może my nadal się palić.
Wpadając na siebie nawzajem, wyskoczyli z samolotu prosto w chmurę pyłu. Bennidetti
poprowadził ich biegiem. Znalezli się sto metrów od samolotu, zanim ktokolwiek się obejrzał.
- Chyba w porządku, kapitanie. Nie ma ognia. Wywołało to kolejne wiwaty i poklepywanie
po plecach.
Kiedy znowu się odwrócili, zobaczyli grupkę tubylczych dzieci, prowadzoną przez
dumnego dziesięciolatka z dzidą.
- Załatwię to - powiedział Vincent do załogi, sięgając do kieszeni lotniczego munduru po
batonik Hershey. - Ej, maluchy, jak się macie?
Chłopiec z dzidą nie poruszył się i nie odrywał wzroku od bombowca, lecz pozostałe dzieci
nie wytrzymały i cofnęły się niczym zrugane szczenięta.
- Jesteśmy Amerykanami - odezwał się Vincent. - Przyjaciółmi. Przywozimy wam dużo
dobrych rzeczy. - Wyciągnął batonik do chłopca z dzidą, który nawet nie drgnął i nie oderwał
wzroku od samolotu.
Vincent spróbował jeszcze raz.
- Wez, mały. To smaczne. Czekolada. - Cmoknął i zaczął naśladować ruchy, wykonywane
przy jedzeniu. - Kapujesz po amerykańsku, mały?
- Nie - odparł chłopak. - Ja nie mówię po amerykańsku. Ja mówię po angielsku.
Vincent parsknął śmiechem.
- Jestem z Nowego Jorku, mały. Tam rzadko mówimy po angielsku. Idz i powiedz wodzowi,
że jest tu kapitan Vincent z darami dla niego z dalekiego, magicznego miejsca.
- Kto ona? - spytał dzieciak, wskazując wizerunek Kapłanki Nieba. - Wasza królowa?
- Ona pracuje dla mnie, mały. To Kapłanka Nieba. Przywiozła prezenty dla waszego wodza.
- Ty jesteś wódz?
Vincent wiedział, że musi zachować ostrożność. Słyszał o kacykach różnych wysepek,
którzy odmawiali kontaktu z kimkolwiek oprócz Roosvelta, którego uważali za jedynego
Amerykanina równego im statusem.
- Jestem kimś więcej niż wódz - odparł. - Jestem kapitan, kurwa, Bennidetti, zakapior z
Brooklynu, Najwyższy cesarz Sił Alianckich, pilot Magicznej Kapłanki Nieba, największy fiut
wolnego, kurwa, świata i obrońca uciśnionych.
A teraz prowadz do wodza, szczylu, zanim każę Kapłance Nieba spalić was na pieprzony
popiół.
- Jezu, kapitanie! - wykrzyknął bombardier. Vincent posłał mu przez ramię uśmiech.
Chłopiec pochylił głowę.
- Jezu, kapitanie. Jestem Maiink, wódz plemienia Rekinów.
Kapłanka Nieba wyszła z dymu i stanęła pośrodku pół - okręgu Rekinów. Kobiety wbijały
wzrok w ziemię i wypychały dzieci do przodu, w nadziei że to one zostaną wybrane w następnej
kolejności. Kapłanka zarzuciła sobie rogi chusty na ramię, a muzyka w głośnikach gwałtownie
ucichła. Tubylcy padli na kolana i czekali na jej słowa, słowa Vincenta. Minęły miesiące, odkąd
ktoś został wybrany. Maiink wstał i podszedł do Kapłanki z naczyniem z łupiny kokosa.
Wypełniała je specjalna tuba, którą dla niej przygotowali. Kobieta oszałamiała go teraz nie mniej
niż wtedy, gdy zobaczył ją pierwszy raz, namalowaną na kadłubie samolotu Vincenta.
Opróżniła naczynie i oddała je wodzowi, który pochylił głowę.
- Nadal ma gówniany smak - powiedziała.
- Gówniany smak! - zaśpiewało plemię Rekinów. Beth Curtis odwróciła głowę, by
powstrzymać uśmiech i beknięcie. Gdy popatrzyła z powrotem na Malinka, w jej oczach widniał
błysk furii.
- Kto rozmawia z Vincentem?
- Kapłanka Nieba - odrzekł Malink.
- Kto przynosi słowa i rzeczy od Vincenta?
- Kapłanka Nieba - powtórzył.
- I kto zabiera wybrańców do Vincenta?
- Kapłanka Nieba - powiedział jeszcze raz Malink. Cofnął się o krok. Nigdy nie widział jej
w takiej złości.
- I kto jeszcze?
- Nikt.
- Właśnie, do cholery, nikt! - warknęła tak gwałtownie, że omal nie rozwiązała jej się
kokarda we włosach. - Powiedziałeś Czarownikowi, że Vincent przyszedł do ciebie we śnie. To
nieprawda.
Tubylcy aż jęknęli. Wbrew temu, co sądzili Czarownik i Kapłanka Nieba, Malink nie
powiedział o swoim śnie nikomu z poddanych. A teraz nic z tego nie rozumiał. Naprawdę przyśnił
mu się Vincent.
- Vincent powiedział, że pilot przybywa. %7łe jeszcze żyje.
- Vincent przemawia tylko przeze mnie. - Ale...
- Przez miesiąc nie będzie kawy ani cukru - oznajmiła Kapłanka.
Zsunęła chustę z ramienia i znowu rozległa się muzyka. Członkowie plemienia patrzyli, jak
kobieta odchodzi. Na pasie startowym zagrzmiał wybuch i Kapłanka Nieba znikała w kłębach
dymu.
ROZDZIAA 24
WALHALLA: JAKURUNYONA
Vincent Bennidetti siedział przy ogromnym stole i rozdawał po pięć kart innym chłopakom,
opowiadając przy tym historię przymusowego lądowania Kapłanki Nieba, w nadziei że opowieść
odwróci uwagę przeciwników od jego kreatywnego tasowania kart. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • granada.xlx.pl
  •