[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Witosza. Byłem do łączki dotarł, znajdę się.
Ruszyli znowu, lecz znużone konie iść nie chciały. Co chwila chrapnął któryś, jakby
zwierza poczuł. Zeskoczyli tedy i szli pieszo, wlokąc nogi.
Las rzedł, lecz zarazem wicher wzmógł się, tak że parli przed siebie zataczając się.
Trzeba iść póki sił starczy. Usiąść, to jeno by nie powstać więcej. Głowy pochylili, bo prąd
wichru ze śniegiem patrzeć nie pozwalał przed siebie, i tak wlekli się godzina za godziną.
Wreszcie Zbywój stanął i rzekł:
 Marna śmierć, ale zda mi się, że się już nie wymigamy. Nie ujdę dalej.
Chrap nic nie odrzekł, jeno szedł, nawet przyspieszywszy kroku. Zbywój z
westchnieniem ruszył za nim. Nie uszli ni pół stajania, gdy ze śnieżnego tumanu wynurzył
się przed nimi prostokątny, ciemny kształt, a po chwili w ciemności zaświecił różowy, ciepły
blask. Przed nimi była chata, a w niej płomień, ciepło i życie.
Kołatali długo, zanim z wnętrza rozległ się głos kroków. Drzwi otwarły się i z ciemnej
sieni buchnął na nich opar i dym, a jakiś kobiecy głos wezwał do wnętrza.
Zdało im się, że weszli do raju. Ciepło było i zacisznie, choć chata była uboga.
Odgrodzona sionką od pola, izba bez komina, jeno z paleniskiem pośrodku, za całe
urządzenie miała jedną ławę pod oknem i długi stół. Pod przeciwległą, ślepą ścianą widniały
dwa legowiska. Przy słabym odblasku żarzących się głowni rozeznać było można jakiś
kształt ludzki okryty skórą. Gdy wyrzekli słowa powitania, leżący coś odmruknął. Widno nie
spał. Niewiasta przyrzuciła szczap na ognisko i wesoły blask zalał izbę, choć dym gryzł w
oczy. Chrap zbliżył się do leżącego ze słowami:
 Nawet nie zapytacie, kto przyjechał?
Leżący nie odwracając się mruknął:
 Książę czy zbiegły niewolnik, mnie za jedno. Spać idzcie, bo noc.
 Nie książę, bo pomarł. Chrap jestem. Poznajecie mnie?
 Pomarł?  rzucił leżący obojętnie, nie odwracając się.  Będzie nowy. A was
pomnę. Widno jeszcze macie wilczy nos, kiedyście w taka noc do mnie trafili.
Chrap uśmiechnął się i odparł:
 Niewiele brakowało, a bylibyśmy się nie dowlekli.
 Też by się nic nie stało  odburknął leżący i odwróciwszy się do ściany wyraznie
dał do zrozumienia, że ma chęć na sen, a nie na rozmowę.
Tymczasem milcząca niewiasta bez słowa postawiła przed przybyszami misy z polewką.
Jedli chciwie, czując, jak ciepło rozchodzi się po skostniałych członkach. Znużone ciała
ogarniać poczynała senność. Ułożyli się, jak się dało, i sen nie pozwolił im czekać na siebie.
Musieli spać długo, gdyż obudziwszy się dostrzegli przez nieprzejrzystą błonę w okienku, że
na polu jest jasny, słoneczny dzień. Na palenisku ogień płonął i zapach pieczonego mięsa
wraz z dymem wypełniał całą chatę.
 Gdzie Witosz?  zapytał Chrap milczącej niewiasty, która obracała sarnią pieczeń
na drewnianym rożnie.
 W las poszedł, wnyki zastawiać.
 Kiedy wróci?
 Sam pewnie nie wie. Czasem wróci zaraz, czasem i dwa dni go nie ma.
Zaczęli się naradzać, czy czekać, czy iść za nim, gdy niewiasta przerwała:
 Chcecie go ozezlić, idzcie. Nie lubi ludzi, a najmniej na łowach.
Cierpliwość ich wystawiona była na długą próbę. Krótki, grudniowy dzień miał się już
ku schyłkowi, gdy wreszcie rozległ się skrzyp zmarzłego, przewianego śniegu i w drzwiach
stanął gospodarz.
Zbywój patrzył z ciekawością na słynnego ongiś przywódcę. Wzrostu był ogromnego, z
lekka jeno pochylony. Mimo rozłożystych ramion uwagę zwracała za duża, nawet na takiego
olbrzyma, głowa, tym większa, że okolona strzechą siwych włosów. Cisnął w kąt dzwigane
brzemię drobnej zwierzyny i zwracając się do gości rzucił:
 Gadajcie, czego chcecie.
Gdy jęli opowiadać, zdał się nie bardzo słuchać i pożywiał się nie patrząc na nich.
Chrap zakończył:
 Nie chcieliście wy do nas przyjechać, myśmy do was przyjechali. Nikt takiego
doświadczenia ani miru nie ma jako wy.
Witosz ręką machnął niechętnie.
 Doświadczenie, juści!  odmruknął.  Jest czym rozmyślać by i w najdłuższe
wieczory. Ale nikomu z niego nic, jako i mnie samemu. Dlategom nie przyjechał.
 Jak to?!  zaperzył się Chrap.  Czym starzy od młodych mądrzejsi, jeśli nie
doświadczeniem! Jako mówiłem, pomarł książę Kazimierz. Wyście już cztery razy przeżyli
zmianę pana, najłacniej poradzić zdołacie, co robić.
Stary zadumał się, jakby w pamięci grzebał. Potem jął mówić jakby do siebie:
 %7łeby i dziesięć, każdy raz co innego. Gdy pomarł Mieszko, trzymaliśmy z Bolkiem.
Dobrze było! Niemców przegnał, cesarza zbił, łupy zwoził, krzywdzić nie dał nikogo.
Miłosierdzia nie znał dla wrogów, oporu nie zniósł od nikogo. Siłę miał, wartało z nim
trzymać.
Umilkł i znowu coś wygrzebywał z pamięci.
 Trzymaliśmy z drugim Mieszkiem dla miłości rodzica. Nie był zły, ale z oćcem mu
się nie równać. Choć może i nie jego wina, ale rosło mu wszystko ponad głowę: i Bezprym, i [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • granada.xlx.pl
  •