[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kiwnąłem poważnie głową.
- Jutro - powtórzyłem z mocą. - Dzień jutrzejszy przyniesie ostatecznie rozwiązanie.
Albo trafimy na kolejny ślad, albo trzeba będzie zakończyć poszukiwania.
109
- Swoją drogą postaram się ustalić, gdzie grzebano ciała zmarłych ze szpitala i jeśli
będzie trzeba, załatwię pozwolenie na ekshumacje - mruknął Sven.
- Nie sądzę, żeby coś to dało - odparł Pan Samochodzik. - Grzebali ich zapewne
owiniętych w całuny, bez trumien, bez nagrobków. Po kilkunastu latach w tym samym
miejscu kopano groby dla kolejnych ubogich nieboszczyków. Kości mieszały się,
ulegały zniszczeniu... Nie znajdziecie tam nic, chyba żeby zebrać ziemię z całego
cmentarza, tysiące metrów sześciennych, i przesiać ją dokładnie. A to robota na lata dla
sztabu ludzi...
Zdążyliśmy akurat na kolację. Wiewiórka siedział już w jadalni i przeglądał mapy
morskie, widocznie planując trasę rejsu.
- I jak poszukiwania? - zapytał.
Streściliśmy mu wyniki naszych badań. - Cóż - powiedział wreszcie. - Jutro planuję
płynąć do kraju... Jeśli nie znajdziecie niczego w tych dziennikach kupca, to może
zabierzecie się ze mną? Mam jedną wolną kajutę, są w niej dwie koje... "Biegnąca" nie
przecieka, zresztą będziemy trzymali się blisko lądu...
-To ciekawa propozycja - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Myślę, że skorzystamy z
okazji. Tylko będzie problem z samochodem... On wprawdzie pływa po wodzie, ale
przecież nie na tyle dobrze, by holować go za statkiem.
- Może pan, szefie, popłynie z przyjacielem, a ja pojadę lądem - zaproponowałem.
Ucieszył się wyraznie.
- Chcę wypłynąć o piętnastej, bo rano jeszcze będą instalowali mi nowy silnik i to
może trochę potrwać...
- Myślę, że do tej godziny zakończymy poszukiwania - zapewniłem go. - W razie
gdybyśmy musieli jeszcze zostać, dogonimy cię gdzieś po drodze.
- W dzisiejszych czasach, dzięki upowszechnieniu się GPS, nawigacja na morzu to
fraszka - powiedział Wiewiórka, kartkując plik map. - Można wgrać do pamięci
komputera położenie wszystkich skał, można ustawić kurs, uruchomić automatyczny ster
i iść spać. Oczywiście teoretycznie...
- Pamiętam niedawną katastrofę jachtu szkolnego "Bieszczady" - mruknął szef. - Też
się mówiło, że załoga poszła spać, zostawiając niedoświadczoną sterniczkę za kołem...
- Mówiłem oczywiście teoretycznie - podkreślił nasz przyjaciel. - A na wypadek,
gdyby ta cała technika wysiadła, mam jeszcze kilka innych urządzeń... Nazwijmy to,
mniej zaawansowanych technicznie.
- Sekstans, log... - uśmiechnął się domyślnie szef.
- A jak nawigowano w czasach Hanzy? - zaciekawiła się Magda.
- No cóż, przez pierwsze kilka stuleci trudno tu mówić o nawigacji. Pływano po prostu
wzdłuż lądu, orientując się po szczegółach wybrzeża. Większość miast posiadała
wysokie wieże kościelne, które było widać z daleka... Na przykład dzwonnica kościoła
pod wezwaniem Zw. Piotra w Rostocku miała aż sto trzydzieści dwa metry. Jeśli
zapalono na jej szczycie ogień, to był on widoczny na morzu nawet z odległości
trzydziestu kilometrów. Z wieży katedry w Gdańsku widać bez problemu Hel,
znajdujący się także w dość znacznej odległości... Co zabawne, żegluga wzdłuż
wybrzeży Bałtyku była bardzo niebezpieczna z dwu powodów. Po pierwsze, wszędzie
tam jest płytko i występuje sporo mielizn, na przykład u ujścia Odry. W dodatku nie było
na dobrą sprawę map. %7łeglarze musieli zaufać pilotom, a w niektórych miejscach
sondować co i rusz dno... Wpadnięcie na mieliznę często kończyło się fatalnie. Nie było
110
wówczas holowników, a nawet jeśli w pobliżu znalazł się jakiś inny okręt, nie zawsze
był w stanie udzielić pomocy. Można było próbować wyrzucić ładunek za burtę i czasem
odciążony statek zeskakiwał z pułapki, wiązało się to jednak z ogromnymi stratami i nie
zawsze dawało efekty. Aacha Szczecińska jest wręcz usiana wrakami statków, którym się
nie udało...
- Dziwne, że nie mieli map - mruknął Wiewiórka.
- Mieli za to coś w rodzaju podręcznika do nawigacji. Nazywano to "Księgą Morza".
Została spisana w XIV wieku w Brugii i zawierała opis trasy od Kadyksu po zatokę
Fińską. Mielizny, niebezpieczne prądy, rafy... Jest tam też co nieco na temat portów i
obyczajów miejscowych służb celnych... Niestety, z wykorzystaniem tego cennego
dzieła na masową skale były problemy... Nazwijmy to dwojakiego rodzaju. Po pierwsze,
książki wówczas przepisywano ręcznie, co powodowało straszliwe wyśrubowanie ceny
każdego egzemplarza, po drugie zaś, wśród kupców aż do XVI wieku umiejętność
czytania i pisania stanowiła rzadkość, zaś kapitanowie najczęściej w ogóle nie posiedli
tej trudnej sztuki...
- Jak sobie przypomnę egzaminy na kolejne stopnie żeglarskie, to aż mi się marzą
tamte czasy westchnął Wiewiórka. - Kapitan analfabeta, bez konieczności wkuwania
trygonometrii, międzynarodowych kodów i całej masy innych bzdur, które rozwój
techniki zepchnął w niebyt...
- Ruch na wodzie był wówczas nieco mniejszy niż obecnie - poważnie powiedział Pan
Samochodzik. - A umiejętność czytania i pisania przydaje się niekiedy... Nawet
kapitanom - uśmiechnął się do Wiewiórki.
Jedliśmy kolacje pełni zadumy.
- Odnalezienie tej pieczęci od samego początku było mało realne - westchnął Pan
Samochodzik. - Minęło tyle lat...
- Ale przecież udało nam się wszystko - zaprotestowałem. - Odszukaliśmy dom kupca,
miejsce, gdzie rozbił się jego statek, grób, dom, gdzie mieszkał prawdopodobnie ostatni
właściciel pieczęci...
- Raczej depozytariusz - poprawił mnie szef.
- Jak zwał tak zwał. Odnalezliśmy nawet trochę drobiazgów, które po nim zostały...
- Ech - szef machnął ręką.
- Odwaliliście kawał naprawdę dobrej roboty - powiedział Wiewiórka. - Jestem pełen
[ Pobierz całość w formacie PDF ]