[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nęła w pewnej chwili, niezbyt mocno, unoszącego się nieopodal Jima. Gdyby poruszała
się żwawiej, wniknęłaby w jego ciało, a ich substancje wymieszałyby się ze sobą, przeni-
kając się nawzajem jak dwie ameby.
Jimowi, który przymknął oczy, wydało się naraz, że potrafi dostrzec srebrzystą nić łą-
czącą unoszącego się jak latawiec Weinbergera z jego pozorującym śmierć, spoczywa-
jącym nieruchomo na dole ciałem. Podobna nić łączyła go również z martwym ory-
ginałem poniżej.
Gdy automatyczny przełącznik czasowy wyłączył zasilanie złocistych obwodów klat-
ki, w otoczeniu dokonała się raptowna zmiana.
Już nie dryfowali w przestrzeni. Już nie było pastelowych barw półprzezroczystego,
złocistego wosku. Otaczała ich biała jak mleko mgła, z której sączyło się światło; jakby
mgła emanowała ów blask z samej siebie. To nie jest właściwie żadna mgła błysnęło
Jimowi w głowie. To tylko złudzenie, zle ustawione ognisko w oczach; jak u krótkowi-
dza, któremu nagle spadną z nosa okulary. Jeśliby przysunął się bliżej, w którąkolwiek
stronę, powinien rozpoznać naturę mglistego światła...
A jednocześnie był świadom obecności cieni ogromnej piramidy cienia. Ponad
nimi majaczył, egzystujący w normalnym świecie, Dom Zmierci. Za fantomową budow-
lą było Egremont. Egremontcień. I dalej jeszcze cała reszta widmowej planety.
Jim zdawał sobie sprawę, iż równie dobrze może wybrać się w ową mglistą realność
świata, jak i pogrążyć w białych otchłaniach mgły. Oba światy istniały równolegle, jak-
kolwiek były rozdzielone i całkowicie różne..
Gdyby odlecieli w krainę cieni, znalezliby się w normalnym świecie, mogliby odwie-
dzić jezioro Tulane lub Gracchus, lub każde inne miejsce. Bez kłopotów przenikaliby
przez najgrubsze mury i najszczelniej zamknięte drzwi. Mogliby podglądać płomien-
nych kochanków, odwiedzać dawno zapomniane miejsca i starych przyjaciół. Mogliby
być podglądaczami i świadkami niewidzialni, niewyczuwalni przez ludzi żyjących w
87
swych ciałach w normalnym świecie. A srebrna nić byłaby ich linią życia bez wzglę-
du jak mocno by ją naprężali.
Zwiat cieni w dalszym ciągu wydawał się bardziej swojski niż tajemnicza kraina spo-
wita mlecznym oparem. Przyciągnął ich tą swojskością. Przecież nie umarli! Przecież
żyją!
Mogą też wybrać kierunek przeciwny i wniknąć w mgłę. Podążyć ku zródłu dziwne-
go, przyzywającego światła... Dokąd więc?
Zwiat cieni był im znany i pociągający; mgła natomiast obca, nieprzenikniona, groz-
na.
Poniżej czerwone Zmierć przeskakiwało z jednego ciała na drugie. Jego wyostrzony
dziób, ostre jak skalpel haczyki na fantastycznych skrzydłach z łatwością mogły przeciąć
ową srebrzystą nitkę życia. Jeśliby ją odnalazło. Jeśli jej właśnie szukało...
Przestało nagle polować. Przestało przeskakiwać z jednego ciała na drugie.
Jakby uświadamiając sobie, że nic go już tutaj nie trzyma, Zmierć śmignęło nagle mi-
gotliwym refleksem w ich stronę. Weinberger zagarnął rękoma powietrze próbując po-
chwycić stworzenie. To jednak, błyskawicznym skrętem, cisnęło się w bok unikając roz-
wartych palców człowieka. Kryształowe oczy Zmierci rozbłysły na widok ich unoszą-
cych się, lustrzanych odbić rejestrując ich obecność i jakby tracąc wszelkie zainte-
resowanie. Poszybowało w mgłę. Nie do cieni. Właśnie w mgłę.
Gdy wsiąkało stopniowo w opar, w niepojęty sposób stabilizowało się, przestawało
migać. Tam poza stało się już całkiem realne i stałe. Leciało w cudaczny sposób,
zwalniając i przyspieszając, zataczając łuki to w tę, to w tamtą stronę, jakby nie potrafi-
ło lecieć po linii prostej.
Weinberger z irytacją machnął pustą ręką. Była to jego lewa ręka. Najwidoczniej w
prawej czuł jeszcze poprzedni raz.
Gońmy to, Nathan! Nie pozwólmy mu uciec! Nie straćmy tego z oczu!
Stworzenie rozpływało się już we mgle. Jego kształt był już trudny do określenia:
czerwona plamka miotająca się w różne strony; jak tańczący na fali spławik, coraz sła-
biej widoczny, coraz głębiej tonący.
Obaj mężczyzni zanurzyli się w mgle jednocześnie. Sami, nie zdając sobie sprawy, jak
to robią instynktem, wolą... wniknęli gładko w mgłę.
XVI
Bardzo szybko przekonali się, że nie mogą lecieć prostym kursem, że muszą kluczyć
tak samo, jak robiło to poprzedzające ich stworzenie. Mgła bowiem okazała się w rze-
czywistości olbrzymim skupiskiem brył: graniastosłupów i wielościanów o najróżno-
rodniejszych kształtach, proporcjach i barwach, unoszących się we wszystkich moż-
liwych kierunkach. Te wszystkie mgielne kryształy posiadały taki sam mniej więcej
rozmiar: były nieco mniejsze niż sama klatka na Zmierć. Były to ogromne klejnoty dry-
fujące, potrącające się wzajemnie i wirujące w trakcie swego bezwładnego lotu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]