[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ogromnego Domunta nadbiegały, Marynię powierzywszy, ochotnie i ciekawie za gospodarzem zagrody
poszedł.
W świetlicy pomimo pootwieranych okien gorąco było jak w łazni; na trzech stołach jeszcze jadłem
zastawionych paliło się parę lampek, w których skąpym świetle kipiała mozaika ludzkich kształtów i
rysów. Na pierwszy rzut oka rozpoznać tam można było tylko postacie siedzące i stojące, do ściany
przyparte, na stołach szeroko łokcie rozkładające, ramionami i wąsami poruszające. Po kilku minutach
dopiero z tej zwikłanej mozaiki wyłaniały się i wyosobniały głowy łysiejące, siwiejące, osiwiałe, czoła
zarumienione i spotniałe, twarze barwą do rydzów albo do ziemi podobne. Tak jak pośród młodzieży
bawiącej się w gumnie i na Niemnie, nikt tu pijanym nie był, ale panujący w świetlicy upał i przez dzień
cały choć wstrzemięzliwie popijane miód i piwo twarze te oblewały ogniem i potem, w których z
dokładnością mistrzowskiej rzezby występowały nierówności skór grubych i chropowatych, niezliczone,
we wszystkich kierunkach pokrzyżowane, cienkie jak włosy i grube jak palce zmarszczki, bruzdy,
wyżłobienia. Było to pokolenie, po którym już długo życie przeciągało swoje pługi i brony, które też pod
jego chłodnym strumieniem przygasło, spowolniało, jednak czymś silnie tknięte jeszcze zapłonąć i
wybuchnąć mogło. Zapłonęło też i wybuchnęło przy wejściu Witolda. Mnóstwo rąk wyciągnęło się ku
młodzieńcowi dłoń jego chcąc uścisnąć i mnóstwo głosów razem mówiło:
- My tu pana za pośrednika i orędownika naszego zaprosili!
- Na sędzię!
- Na jednacza!
- Przez panów do króla, przez świętych do Boga, a przez syna do ojca... - zaczął Fabian.
- Abyś pan nas osądził i na śmierć albo życie zadekretował - przebił go ktoś inny.
- W jednym gniezdzie niejednaki ptak się lęgnie; a choć ociec pański pokazuje się krzywdzicielem i
gardzicielem naszym, pan nam pokazałeś się przyjacielem i bratem...
- Z dobrym targ dobry! - huknął ktoś spod ściany.
- To prawda! a jakże! Przed dobrym i upokorzyć się nie wstyd! - prawił Walenty Bohatyrowicz.
A Apostoł żałośliwym głosem inne głosy przenosząc nabożnie wołał:
- Jezusa przed Bogiem Ojcem, a pana przed srogim sąsiadem za ubłagalnika mamy!
Witold, zdziwiony zrazu, spoważniał i spochmurniał. Jednak wybiwszy się z tłumu żwawym ruchem na
stole usiadł i z tej wysokości wszystkie ku niemu zwrócone twarze ogarniając głośno przemówił:
- Jestem! słucham was! Dziękuję, żeście mię zawołali...
Płomię wystąpiło mu na czoło. Mimo woli rękę w górę podniósł.
- I niech tak w przyszłości swojej doścignę, co ścigam, jak serdecznie was kocham i wszystko dla was
uczynić gotów jestem!
Wtedy kilkunastu ich na raz mówić zaczęło, ale Fabian po krótkich usiłowaniach ten chaos głosów
uśmierzył i sam sprawę przedstawić podjął się. Była to sprawa dawna, początkiem swoim sięgająca
końca młodzieńczych zapałów Benedykta Korczyńskiego, a złożona z mnóstwa drobnych uraz i zajść,
jak z mnóstwa atomów składa się gruba chmura. Prawdą było - i Fabian nie zaprzeczał temu - że pan
Korczyński niejeden raz słuszność miał za sobą i że niejeden raz od sąsiadów, wszelkimi niedostatkami
trapionych, stawać mu się mogły krzywdy i ujmy. Ale na różne choroby są różne sposoby, zaś te,
których pan Korczyński używał, po pas w biedę ich wtrącały i wielką gorzkością karmiły. O komarowe
sadło każdego przed sądy ciągał, za kłosek snopem, a za snop kopą wynagradzać sobie każąc. A wiele
razy chcieli i próbowali zgodnym słowem, dobrowolną umową te sporki zakańczać, nigdy do tego nie
dopuszczał. I nie dla tej przyczyny nie dopuszczał, aby w procesach smak znajdował - bo wiedzieli
dobrze, że sam jak na krzyżu rozpięty wyglądał, ale dla tej, że nadmiar już chciwym stał się, a
najwięcej dla tej, że uboższymi gardził, prawie ich za ludzi nie mając...
Tu Fabian, który dotąd więcej żałosnym niż rozgniewanym głosem przemawiał, rękę na kłębie oparł i
wąsy najeżył.
- Niechaj mnie darowanym będzie - zawołał- że przed synem na ojca to wypowiadam... ale w panu
dobrodzieju jedyny ratunek obaczywszy wszystkie skrytości serca otworzyć muszę. Srogi na twarzy jest
pan Korczyński i język ma gruby...
- Inaczej jak mruk do człowieka i nie zagada... przebił ktoś drugi.
Głosy zmieszały się znowu, zawrzały.
- Złymi słowami siecze po duszy, gorzej niżby rózgami po ciele siekł!...
- Jakby go język od dobrego słowa bolał...
- A jednakowoż może być, że przygłaskaniem prędzej by nas zmusił swego dobra strzec niżeli biciem!
Apostoł zza tłumu ramion i głów ciemnymi okularami pobłyskując wołał:
- Z mułu i błota ziemskiego, rodzaju myśmy ludzkiego!
Fabiana głos znowu przeniósł i przetrwał inne.
- I mrówka ma swój gniew! - pot z czoła i policzków ocierając wołał. - I myśmy się już dla pana
Korczyńskiego wszelakiej życzliwości pozbyli. Jakie: "Pomagaj Boże", takie: "Bóg zapłać!" Wytoczyliśmy
panu Korczyńskiemu wojnę i słuszności swojej pewność mieliśmy...
Witold, w swobodnej zrazu postawie na stole siedząc i przez to nad otaczającymi go postaciami i
głowami górując, teraz uczynił ruch niespokojny czy niecierpliwy.
- Moi drodzy - zawołał - czegóż wy ode mnie chcecie? co ja na to poradzić mogę? Puśćcie mię stąd.
Ze ściągniętymi brwiami zeskoczyć chciał z wysokiego siedzenia swego, ale otoczono go jeszcze ściślej,
a Fabian i za ramię go pochwycił.
- Bóg mię ubij na duszy i ciele, kiedy jednym słóweczkiem obrazić pana zamyślałem! - z przerażeniem
wołał.
Inni podnieśli proszące głosy, aby wysłuchał ich i ratował. Pozostał więc, ale ruchliwe rysy jego zmieniły
wyraz. Z wesołego i niemal swawolnego młodzieńca, jakim był przed godziną, stał się chmurnym,
skupionym w sobie, niemal ponurym. Słuchał jednak, a raczej z natężeniem wsłuchiwał się to w
pojedyncze, przemawiające głosy, to w wybuchające co chwilę gwary. Pokazywano mu jakąś bardzo
starą, zżółkłą i prawie spleśniałą mapę, którą Fabian na czyimś strychu w jakiejś spróchniałej skrzyni
znalazł, a na której wyraznie, jak dzień jasno stać miało, że wielki kawał wygonu, het, tam, takimi a
takimi granicami objęty, nie do pana Korczyńskiego, ale do bohatyrowickiej okolicy należeć powinien.
Ho, ho! Gdyby oni ten wygon kiedyś im widać zrabowany odebrali, dopiero by im życie słodkie nastało,
a przy tym pokazaliby sąsiadowi, że podczas i mały komar wielkiego konia do krwi kąsa! Fabianowi o to
ostatnie, zdaje się, więcej jeszcze chodziło niż o pierwsze. Sąsiadów do procesu werbował, ale nie
zwerbował ich więcej jak dziesięciu. Ci za wszystkich plecy nastawili i pootwierali worki. Inszym łydki ze
strachu drżały. Ale właśnie najodważniejsi najuboższymi byli. Procesując się w długi lezli. Adwokat -
któż mógł wiedzieć, że był to oszust, skoro tak pięknie i rozumnie gadał? - pomyślny skutek
zaprzysięgał, przez dwa lata jak krowy ich doił, aż na koniec terminu uchybił, apelacji w porę nie podał
i wszystko przepadło. Ale nie koniec na tym; trzeba im jeszcze wielką sumę panu Korczyńskiemu
wypłacić i to wprędce, bo już niejeden raz i nie przed jednym człowiekiem oświadczał, że ani godziny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]