[ Pobierz całość w formacie PDF ]

temu specjaliście? Nie chciałbym, żeby wiązano z tą sprawą moje nazwisko. Dobrze?
Wytłumaczę to panu kiedy indziej. A gdy już pan otrzyma wyniki, czy mógłby pan mnie o
nich zawiadomić zwięzłą depeszą? Zamierzam spędzić mniej więcej tydzień w Beau Desert
nad Zatoką Morgana. Cieszyłbym się, gdyby pan i tę wiadomość zachował dla siebie.
Przepraszam, że robię z tego taką cholerną tajemnicę. Kiedy się zobaczymy, wszystko panu
wytłumaczę. Myślę, że sam pan to i owo zrozumie, przeczytawszy wyniki analizy. Aha,
proszę uprzedzić laboratorium, że z tym materiałem należy obchodzić się ostrożnie. Są w nim
ukryte rzeczy niewidoczne dla oka. Ogromnie panu dziękuję. Miałem szczęście, żeśmy się
dziś rano poznali. Do widzenia.
Zaadresował paczkę, zszedł na dół i zapłacił taksówkarzowi, żeby ten natychmiast
zawiózł ją do King s House. Była szósta. Bond wrócił do pokoju. Wziął prysznic, przebrał się
i zamówił pierwszego drinka. Właśnie miał wyjść z nim na balkon, kiedy zadzwonił telefon.
Mówił Quarrel.
- Wszystko załatwione, szefie.
- Wszystko? Wspaniale. Dom w porządku?
- Wszystko gra - powtórzył Quarrel wyważonym tonem. - Spotkamy się tak, jak pan
kazał.
- Dobra - rzekł Bond. Imponowała mu zaradność Quarrela i jego poczucie pewności.
Odłożył słuchawkę i wyszedł na balkon.
Akurat zachodziło słońce. Fala fioletowego cienia pełzła w dół ku miastu i zatoce.
Kiedy dotrze do miasta, pomyślał, zapalą się światła. Stało się tak, jak przewidywał. Nad jego
głową rozległ się huk silników samolotowych. Po chwili ukazał się i samolot: super
constellation, ten sam, którym Bond przyleciał poprzedniego wieczoru. Agent patrzył, jak
maszyna zatacza łuk nad pełnym morzem, by następnie skręcić w stronę lotniska Palisadoes.
Jakąż drogę odbył od chwili, gdy przed zaledwie dwudziestoma czterema godzinami
otworzyły się drzwi samolotu, a z głośnika popłynęły słowa:
- Wylądowaliśmy w Kingston na Jamajce. Pasażerowie proszeni są o pozostanie na
miejscach, póki miejscowa służba zdrowia nie wyda odpowiednich zezwoleń.
Czy powinien zawiadomić M o tym, jak zmieniła się sytuacja? Czy powinien
sporządzić raport dla gubernatora? Przywoławszy w pamięci obraz tego urzędnika
zrezygnował z pomysłu. No dobrze, a M? Bond miał przecież swój własny szyfr. Bez trudu
mógł przesłać wiadomość dla M za pośrednictwem Biura Kolonialnego. Ale o czym
właściwie by go zawiadomił? O tym, że doktor No przysłał mu zatrute owoce? Nie był
przecież nawet pewien, czy istotnie są zatrute, ani czy rzeczywiście przysłał je doktor No.
Bond wyobrażał sobie, z jaką miną M czytałby depeszę. Już widział, jak tamten naciska guzik
interkomu:
- Z szefem personelu. Szefie, 007 sfiksował. Twierdzi, że ktoś próbuje go
poczęstować zatrutym bananem. Facet stracił zimną krew. Za długo leżał w szpitalu. Lepiej
go odwołajmy.
Bond uśmiechnął się do własnych myśli. Wstał i zadzwonił, zamawiając kolejnego
drinka. Oczywiście reakcja M nie wyglądałaby dokładnie tak, jak ją sobie wyobraził.
Jednakże... Nie. Zaczeka, aż będzie miał więcej dowodów. Jeśli nie wyśle wiadomości o tym,
że grozi mu niebezpieczeństwo, a dojdzie do jakichś poważniejszych komplikacji, znajdzie
się w kropce. Ale jego w tym głowa, żeby do komplikacji nie doszło.
Wypił drugiego drinka, obmyślając szczegóły planu. Następnie zszedł na dół i zjadł
kolację w na wpół opustoszałej jadalni, czytając Przewodnik po Indiach Zachodnich. Nim
wybiła dziewiąta, prawie spał. Wrócił do pokoju i spakował się, żeby rano mieć wszystko
gotowe. Zadzwonił do recepcji i kazał się obudzić o wpół do szóstej. Zaryglował drzwi od
wewnątrz. Zamknął i również zaryglował żaluzje w oknach. Czekała go w związku z tym noc
w upale i zaduchu, ale nie było na to rady. Wślizgnął się nago pod bawełniane prześcieradło,
przewrócił się na lewy bok i wsunął rękę pod poduszkę, ujmując kolbę leżącego pod nią
walthera PPK. Zasnął w ciągu pięciu minut.
Nagle zdał sobie sprawę, że jest trzecia nad ranem. Wiedział, która to godzina, bo miał
pod samym nosem fosforyzującą tarczę zegarka. Leżał w zupełnym bezruchu. Z pokoju nie
dochodził nawet najlżejszy szmer. Bond wytężył słuch. Na dworze też panowała śmiertelna
cisza. Gdzieś w oddali zaszczekał pies. Przyłączyły się do niego następne, tworząc chór, który
umilkł równie nagle, jak się uformował. Znowu wszystko ucichło. Księżyc świecący przez
listwy żaluzji rzucał cienie, które niby czarne pręty znaczyły ściany nad łóżkiem. Wyglądało
to tak, jakby Bond leżał w klatce. Co go właściwie zbudziło? Poruszył się lekko, zamierzając
wstać.
Wtem znieruchomiał. Zmartwiał tak, że żywy człowiek bardziej już zmartwieć nie
może.
Coś zawadziło o jego prawą kostkę, a teraz wspinało się po wewnętrznej stronie łydki. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • granada.xlx.pl
  •