[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie dopuszczały, spiesząc do łupu.
Często po nocy z pochodniami spieszyli pochwycić, co im bój zostawił po sobie.
Pieśń przebrzmiała, wrzawa nastąpiła po niej, przestanki ciszy, krzyki, wołania i oklaski.
Lecz słuch jego tępiał, oczy coraz widziały mniej, czuł że koń stojący nad nim drży i sła nia się.
Rżał coraz słabiej, coraz rzadziej, ruszył się w końcu ostrożnie, zszedł o krok, głowę spuścił,
nozdrzami dotykając jego twarzy.
Zdawał się patrzeć, czy żyje...
Florian słabym głosem zawołał go jak zwykle.
Siwy drgnął, ale i jego opuściły już siły.
Z wolna legł przy panu.
Nadzieja zaczęła słabnąć w sercu Szarego.
Czuł, że nie wydoła długo, że dłonie zmartwiałe ran nie utrzymają i życie wyniosą z sobą
wnętrzności.
Potem zimnym oblewało się czo ło.
Modlił się, duszę polecając Bogu...
Zamknął oczy...
Wtem koń zerwał się na nogi, wyciągnął szyję i rozpaczli wie zarżał.
Zdało mu się, że usłyszał ludzkie głosy, że mignęły światła, że ziemia tętniała chodem ludzi,
biegiem koni.
Otwo rzył z wolna osłabłe powieki...
Nad nim stał z jasną twarzą, otoczoną blaskiem nadziem skim, król w swej zbroi potłuczonej i
płaszczu szarym.
Pa trzał na niego.
Obok w sukni księżej podeszłych lat męż czyzna.
Dalej kupka ludzi.
.
Mój Boże!
Co on za straszną mękę ponosił Głos ten życie przywrócił Szaremu.
Zebrał się na sił ostatek i z uśmiechem męczeńskim odparł słabym głosem:
Miłościwy Panie!
Sroższa daleko męka znosić pod bo kiem złego sąsiada, jakiego ja miałem i mam!
Król postąpił krok bliżej.
Stał przy nim Hebda i zawołał:
A to mój Florian z Surdęgi!
Bądz dobrej myśli!
odezwał się król.
Jeżeli się z tych ran wyleczysz, ja cię uwolnię od złego sąsiada.
Hebda natychmiast na nosze go ludziom wziąć przykazał i do obozu nieść, gdzie królewski
lekarz miał rany opatrzyć i obwiązać.
Florian, dotrwawszy do tej chwili więcej mocą ducha niż ciała, gdy uczuł się już pod opieką,
omdlał.
Miał zaledwie czas, czując się opadającym na siłach, zawołać ku wojewo dzie:
Siwego mego zabierzcie!
VIII
i\ ocy tej nikt na pobojowisku nie zasnął oprócz tych, co już nigdy wstać nie mieli.
Tam, gdzie niedawno był obóz krzyżacki, rozbito namiot dla króla, gdzie powiewała wielka
chorągiew Zakonu z czar nym krzyżem i orłem, wiatr unosił czerwony proporzec kró lewski z
orłem białym.
Na placu, jak zajrzeć, leżały trupy w części już poobnażane, częścią w zbrojach i szatach, zmie
szane razem z końmi, potłuczonymi wozy, połamaną bronią.
Gdy ostatnia walka z Plauenem wziętym do niewoli skoń czyła się rozpędzeniem jego ludzi,
którzy w nieładzie pierzchnęli, spędzono do gromady wszystkiego niewolnika wziętego rano i
wieczorem, rycerzy, knechtów, co tylko poddało się lub żywo pochwycone być mogło.
Tłum to był, w którym najdo stojniejsi mieszali się z najlichszymi, usiłując ocalić, małymi czyniąc.
Lecz po resztkach zbroi, po twarzach i postawach łatwo było rozeznać dowódców.
Resztki białych płaszczów poszarpanych zdradzały ich.
Pięćdziesięciu sześciu rycerzy dostało się w ręce Polaków, około czterechset legło na placu.
Tłum, który otaczał niewolnika, warczał grożno.
Nie chcia no im przebaczyć, wołano o pomstę za swoich.
Niektórzy rzu cali się na bezbronnych, tak że straże ledwie do przybycia króla osłonić ich mogły.
Gdy Aoktek zsiadł z konia i spojrzał na powiązanych sro motnie sznurami nieprzyjaciół swych,
między którymi znajdo wał się i marszałek Teodoryk, z chłodną rezygnacją oczeku jący śmierci,
komtur elbląski Herman blady jak trup, Albert komtur gdański, wielki komtur Otto von Bonsdorf i
na ostatku
.
wzięty Russ von Plauen zmierzył ich oczyma zaiskrzonymi, słowa nie mówiąc.
Najzuchwalsi z nich obawiali się rozjątrzonego tłumu, lecz za przybyciem króla pewni byli, iż się
krakowski pan nie bę dzie śmiał ważyć mściwego Zakonu rozdrażniać, na śmierć ich skazując.
Z wejrzeń ich widać to było.
Herman dumniej podnosił głowę, Albert śmiało naciskający tłum odpychał.
Lecz Wielkopolanie, którzy byli świadkami, jak nieludzko się pastwili Krzyżacy nad bezbronnymi
po kościołach, lżąc nie wiasty, odzierając kapłanów, mordując starców u ołtarzów, pod których
opiekę się schronili, Wielkopolanie zbiegli się kupą, najzajadlej domagając nie zemsty, ale
słusznego uka rania.
Aoktek właśnie marszałka Teodoryka, którego mu wskazał nadchodzący Wincz, kazał oddzielić i
pod straż oddać osobną, gdy Remisz z głową pokrwawioną przypadł do niego, uląkłszy się, aby i
innym nie darowano życia.
Miłościwy Panie!
począł wykrzykiwać.
Posłuchaj cie nas, myśmy najlepsze świadkil Król, wskazując na Niemców, zapytał:
Co to są za ludzie?
My wam powiemy, Miłościwy Panie, co to są za lu dzie l zawołał Remisz.
Zbójcy są, okrutnicy, co ani krzy ża na kościołach, ani niewiast, ni starców, ni kapłanów nie
szanowali.
Wskazał na elbląskiego Hermana.
Oto kat, co dzieci kazał mordować, a klęczącemu przed nim przeorowi dominikanów
szyderstwem odpowiedział na błaganie...
Herman, w którym obawa o życie dumę złamała, odparł podniesionym głosem, siląc się na lada
jaką polszczyznę, do króla:
Wy najlepiej wiecie, wodzem będąc, czy on odpowiada za żołnierskie zbytki!
Słysząc to, Remisz przypadł doń z pięściami i rzucił mu w twarz:
Ne piesti Niemcze przeklęty, ne piesi!
Za nim Wielkopolanie wszyscy pokrzykiwać zaczęli:
Zmierć im wszystkim, śmierć!
Po rycersku od miecza zbóje ginąć nie są warci!
krzy czał Remisz.
Postronkami ich, na postronki!
Zaledwie słów tych dokończył, a król nie miał czasu jeszcze odpowiedzieć ni powtrzymać, gdy
tłum rzucił się ławą na krzyżackich jeńców i, sznury im zarzucając na szyje, dusić począł.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]