[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ornamentem, który zaginiony bez wieści Rokk uznał za brud, ale jajka te były już absolutnie
niegrozne. Jaja umarły, zarodki w nich były martwe.
Bezkresne przestrzenie ziemi długo jeszcze pokrywały nieprzeliczone i gnijące zwłoki
krokodyli i węży powołanych do życia przez zagadkowy promień zrodzony w genialnych
oczach na ulicy Hercena. Nietrwałe płody gorących, tropikalnych moczarów zginęły w ciągu
dwóch dni pozostawiając po sobie na terenie trzech guberni straszliwy smród, rozkład i trupie
jady.
Długo jeszcze trwały epidemie spowodowane rozkładem ludzkich trupów i gadziej
padliny, długo jeszcze krążyło wojsko, ale nie było już wyposażone w gazy, tylko w sprzęt
saperski, cysterny z naftą i strażackie węże; oczyszczało ziemię. Oczyściło ją wreszcie i na
wiosnę roku tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego wszystko się skończyło.
I na wiosnę roku tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego znów zatańczyła,
rozgorzała, zawirowała światłami Moskwa, znów po staremu szumiały potoki pojazdów
79
mechanicznych i nad czapą świątyni Zbawiciela wisiał jak na nitce sierp księżyca, zaś na
miejscu jednopiętrowego budynku Instytutu, spalonego w sierpniu dwudziestego ósmego roku,
wzniesiono nowy pałac zoologiczny, królował w tym pałacu privat-docent Iwanow, ale nie było
już Persikowa. Nikt już nie mógł zobaczyć jego haczykowato a przekonująco zagiętego palca,
nikt już nie usłyszał więcej skrzypliwego kwaczącego głosu. O promieniu i o katastrofie z
dwudziestego ósmego roku długo jeszcze mówił i pisał cały świat, z czasem jednak imię
profesora Włodzimierza Hippatiewicza Persikowa osnuło się mgłą i zgasło, podobnie jak zgasł
i sam odkryty przez profesora pewnej kwietniowej nocy czerwony promień. Nigdy już potem
nie udało się otrzymać owego promienia, choć wytworny dżentelmen, obecnie profesor
zwyczajny Piotr Stiepanowicz Iwanow, od czasu do czasu ponawiał próby. Pierwszą komorę
zniszczył rozjuszony tłum owej nocy, kiedy zginął Persikow. Trzy pozostałe spłonęły w
nikolskim sowchozie Czerwony Promień podczas pierwszego starcia eskadry z gadami, a
próby rekonstrukcji komór nie powiodły się. Mimo usilnych starań Iwanowa nie udało się
odtworzyć tak niby prostej kombinacji soczewek i luster. Widocznie oprócz wiedzy było do
tego potrzebne coś szczególnego, coś, czym na całym świecie obdarzony był tylko jeden
jedyny człowiek - nieżyjący już profesor Włodzimierz Hippatiewicz Persikow.
Przełożyli Irena Lewandowska
i Witodl Dąbrowski
80
Szkarłatna wyspa
Powieść tow. Juliusza Verne'a
z francuskiego na ezopowy
przełożył Michał A. Bułhakow (1924)
81
Część I - Wybuch wulkanu
82
Rozdział 1 - Historia z geografią
Wśród fal oceanu, który jeszcze za niepamiętnych czasów, z uwagi na częste burze i
sztormy, nazwano Spokojnym, leżała na szerokości geograficznej 45, olbrzymia bezludna
wyspa, zamieszkana przez sławne, spokrewnione ze sobą plemiona: dzikusów czerwonych,
czarnuchów białych oraz czarnuchów o bliżej nie określonym kolorze skóry. Tym ostatnim
żeglarze, nie wiedzieć czemu, nadali miano zażartych.
Gdy lord Glenarvan na pokładzie słynnego statku Nadzieja zbliżył się po raz
pierwszy do tej wyspy, stwierdził, iż panują tu stosunki dość oryginalne: mimo że dzikusów
czerwonych było dziesięciokrotnie więcej niż wszystkich czarnuchów - tych białych i tych
zażartych razem wziętych - rządziły wyspą wyłącznie pozostające w mniejszości czarnuchy.
Na tronie, w cieniu palmy, zasiadał pan i władca wyspy, król Sizi-Buzi w kosztownej tiarze z
rybich ości i puszek po sardynkach. Obok władcy siedział arcykapłan wraz z dowódcą wojska,
nieustraszonym Rikki-Tikki-Tawi.
Dzikusy były w tym czasie zajęte uprawą pól, rybołówstwem i zbieraniem żółwich jaj.
Lord Glenarvan zaczął od tego, od czego zwykł zaczynać wszędzie, gdziekolwiek
stanęła jego noga, a mianowicie zatknął na szczycie góry sztandar i oznajmił: Ten wyspa...
być teraz mój .
Wynikło małe qui pro quo. Dzikusy nie obeznane z żadnym językiem oprócz
rodzimego, zrobiły ze sztandaru portki. Wówczas lord zabrał się do wymierzania im kar
cielesnych pod palmami, a gdy wychłostał już wszystkich, rozpoczął pertraktacje z wodzem
Sizi-Buzi, po których zrozumiał, że wyspa należy do wodza i że flaga niepotrzebny .
Jak się okazało, wyspa została odkryta już dwukrotnie. Pierwsi było Niemcy, po nich
jacyś inni, co to jedli żaby. Dla udokumentowania swych słów Sizi-Buzi zademonstrował
puszki po sardynkach, po czym napomknął słodkim głosem, że woda ognista bardzo
smaczny być, o tak!
- Wywąchali, sukinsyny! - burknął lord po angielsku i poklepawszy Sizi-Buzi po
ramieniu, pozwolił mu łaskawie uważać się nadal za władcę wyspy.
Następnie odbyła się wymiana towarowa. Marynarze wyładowali z pokładu Nadziei
83
szklane paciorki, zepsute sardynki, sacharynę oraz wodę ognistą. Dzikusy zaś, ogarnięte
burzliwym entuzjazmem, zgromadziły na brzegu bobrowe skóry, kość słoniową, ryby, żółwie
jaja i perły.
Sizi-Buzi wodę ognistą zatrzymał dla siebie, sardynki też, paciorki też i tylko sacharynę
oddał dzikusom.
Ustalono poprawne stosunki między obu stronami. Statki wchodziły do zatoki, zrzucały
na brzeg angielskie skarby i zabierały tubylczy szmelc. Na wyspie zadomowił się
korespondent gazety New York Times w białych spodniach i z fajką. Korespondent
natychmiast złapał tropikalną rzeżączkę.
W podręcznikach geografii nowo odkryta wyspa zaczęła figurować jako L'ile des
Sauvages (Wyspa Dzikich).
84
Rozdział 2 - Sizi-Buzi pije wodę ognistą
Tak więc życie na wyspie weszło w fazę niesłychanego rozkwitu. Arcykapłan,
głównodowodzący oraz sam Sizi-Buzi dosłownie kąpali się w wodzie ognistej. Z twarzy Sizi-
Buzi zniknęły zmarszczki - zaokrągliła się wyraznie i błyszczała jak lakierowana. Oddział
białych czarnuchów, przyozdobiony w korale, tkwił przed namiotem wodza połyskując lasem
dzid.
Załogi mijających wyspę statków często słyszały dobiegające z brzegu okrzyki:
- Niech żyje wielki Sizi-Buzi, nasz władca! Niech żyje arcykapłan! Hurra!
To krzyczały czarnuchy, a te zażarte najgłośniej.
Gromada dzikusów odpowiadała wymownym milczeniem. Nie otrzymując ognistych
przydziałów i pracując do upadłego, wspomniane dzikusy przebywały w stanie swoistej apatii
graniczącej z tłumioną niechęcią. A że wśród dzikusów, podobnie jak wśród wszystkich innych
ludzi, zdarzają się podżegacze, bywało też tak, iż zaczynały ich nurtować buntownicze myśli:
- Jakżeż to tak, ludzie dobrzy? Przecie to nie po bożemu! Woda ognista - im (czyli
czarnuchom), korale - im, a nam co, figę z sacharyną? A jak pracować - to my?!
Wskutek takich nastrojów czerwone dzikusy naraziły się na grube nieprzyjemności.
Sizi-Buzi, słysząc o zamętach, wysłał do plebejuszowskich wigwamów oddział karny, który w
jednej chwili uśmierzył bunt.
Wychłostane dzikusy kłaniały się w pas i zapewniały:
- Sami więcej nie będziemy i dzieciom zabronimy!
W ten to sposób znowu nastały promienne czasy.
85
Rozdział 3 - Katastrofa
Wigwamy Sizi-Buzi i arcykapłana mieściły się w najlepszej części wyspy, u podnóża
wygasłego trzysta lat temu wulkanu.
Pewnej nocy wulkan zbudził się całkiem nieoczekiwanie i sejsmografy w Pułkowie oraz
Greenwich odnotowały jakieś złowrogie idiotyzmy.
Z wulkanu wydobył się dym, za nim płomień, potem posypały się kamienie i na końcu,
jak wrzątek z samowaru, popłynęła rozżarzona lawa.
Nad ranem, w miejscu gdzie stały królewskie wigwamy, było czyściuteńko. Dzikusy
stwierdziły, że zostały bez wodza i bez arcykapłana, z samym tylko głównodowodzącym
wojska.
86
[ Pobierz całość w formacie PDF ]