[ Pobierz całość w formacie PDF ]
otwieranych kufrów, które znoszono, a od czasu do czasu głos pani Salewiczowej i srebrzysty śmiech Karli.
IV.
Pierwsze dni przeszły spokojnie. Salewicz, poznawszy Karlę, doznał szczególniejszego wrażenia.
Jeszczem takiego stworzenia nie widział szepnął sam do siebie. Spojrzenie ma śmiałe dojrzałej kobiety,
uśmiech dziecka, a ruchy ptaszka, wypuszczonego z klatki na wolność...
Pomimo jednak dodatniego wrażenia uspokojony nie był.
Boję się mówił w parę dni potem do żony abyśmy jakich nieprzyjemności nie mieli. Ta Karla dziwnie
wygląda. Bóg wie kto, co, i zkąd?.. Byłbym kontent, żeby się ztąd wyniosła.
Jeszcze czego! zawołała pani Salewiczowa. Raz przecie doczekałam się kogoś, z kim będzie można chociaż
porozmawiać. Ta, natralnie, tybyś wolał jakiego tam gryzipiórka, któryby nie płacił a marudził. Już ja jej ztąd nie
puszczę. %7łebyś ty wiedział, jak się nią tu zainteresowano ! W teatrze już ma "angażament"... Za tydzień pierwszy
występ. Mnóstwo ludzi tem się interesuje i jacy ludzie!.. Wczoraj było tu już dwóch redaktorów...
O, wielkie rzeczy! mruknął małżonek nieprzekonany.
A książę Dogiel odparła Salewiczowa to także nic? Poznał Karlę w teatrze i będzie pewno z wizytą... hrabia
Molski także...
Tego właśnie brakowało! krzyknął Salewicz, przerywając. Właśnie tego się boję i tego nie chcę! Nie potrzeba
mi tu żadnych książąt, ani hrabiów, ani aktorek... słyszysz?..
Mówił tak głośno i tak stanowczo, że pani Salewiczowa, nieprzywykła do podobnego tonu ze strony potulnego zwykle
męża, nie mogła na razie zdobyć się na odpowiedz.
Po chwili dopiero zerwała się z kanapy, posiniała z gniewu.
Słyszę! słyszę! wrzasnęła. Całe życie to samo słyszę i wiem, żeś osieł!..
Ale Salewicz nie myślał stawić czoła burzy i, przestraszywszy się własnej, niezwykłej energii, pośpieszył zniknąć z
pokoju.
Z przeciwległej strony wsunęła się Karla.
Była bardzo blada. Na jej okrągłej twarzyczce dziecka paliły się gorączkowo duże, czarne oczy. Szybko zbliżyła się do
Salewiczowej i ujęła ją za rękę.
Mój Boże! szepnęła co się stało ? Mimowolnie przez drzwi niedomknięte słyszałam... Mąż pani niekontent ze
mnie... chce, żebym sobie ztąd poszła... To pójdę !..
Salewiczowa oddychała ciężko, sapiąc.
Ta natralnie! zawołała po chwili dureń!
Karla pochyliła główkę.
Mąż pani ma słuszność odrzekła cichym, łagodnym głosem. Ma zupełną słuszność. Rozumiałam to odrazu, że
nie mogę, nie powinnam wkradać się do familijnego domu, że muszę zdobyć się na odwagę i mieszkać sama. Aktorka
a zwłaszcza taka, jak ja, bez znaczenia i rozgłosu debiutantka to sprzęt w domu kompromitujący...
Ta co też pani wygaduje! przerwała Salewiczowa. Ktoby na to zważał, co on plecie? Ja, żebym była
wszystkiego słuchała, co on mi przez lat tyle swoim głupim językiem namłócił, tobym chyba w domu waryatów, w
Kulparkowie, być musiała... Ale ja jednem uchem
słucham, a drugiem wypuszczam. Ta co pani chce od takiego człowieka ? Całe życie tylko rachuje i rachuje, a sam nie
wie co... i o bożym świecie pojęcia nie ma... Co się pani tem martwi ? Jak tu kiedyś Marczellówna przyjechała na
występy, to najwięksi panowie mało teatru do góry nogami nie przewrócili... A takie, za pozwoleniem, bydlę, jak mój
mąż, ta co on rozumie?
Strapiona twarzyczka Karli rozjaśniła się na chwilę uśmiechem.
Marczellówna, to nie ja! szepnęła.
A tobie co brakuje! przerwała Salewiczowa. Zliczna jesteś, jak malowanie, mądra, wykształcona... ta natralnie
za rok, za dwa, ludzie będą waryowali...
Usiadła na kanapie i pociągnęła Karlę za sobą. Trzymając ją obu rękami za smukłą kibić, przypatrywała się jej z
zachwytem.
A Karla przyklękła i przygarnęła się do niej. Uczuła nagle potrzebę pieszczoty, serdecznego ciepła wśród tego obcego i
zimnego świata, który ją otaczał. I była wdzięczna, niewymownie wdzięczna tej kobiecie, która raziła ją pospolitością i
nizkiemi instynktami, lecz okazywała jej tyle dobroci i teraz zimne, bezwzględne słowa męża
wynagrodzić się starała czułością; gładziła jej złote włosy, całowała czoło, oczy i nazywała: gołąbką.
Karla przemocą tamowała łzy. które zalewały jej duszę i cisnęły się do oczu.
Jaka pani dobra!.. szeptała jaka kochana!..
A ktoby tam dla ciebie dobry nie był! Takie to śliczne, a biedne same... Ja doprawdy pojąć nie mogę, że ciebie tak w
świat puszczono... Wszak ty masz, gołąbko, rodziców ?..
Pani Salewiczowa kilkakrotnie już powracała do tego przedmiotu, chcąc koniecznie wybadać przeszłość Karli. Z jej
całego zachowania się, tonu mowy, ze słów, jakie się jej czasem wymknęły, a nawet z rzeczy i książek, które z sobą
przywiozła, naczelnikowa wnosić musiała, że ta piękna i młodziutka istota nie była wcale przeznaczona na deski
sceniczne, że ta karyera była raczej wykolejeniem, zerwaniem węzłów z dotychczasowym jej światem i rodziną. Z
niedyskretną tedy ciekawością rzucała pytania, które jednak Karla odpierała albo milczeniem, albo krótką odpowiedzią,
nie zachęcającą wcale do dalszych badań. I teraz, na pytanie o rodziców, odrzekła sucho:
Mam.
I wysuwając się z objęć Salewiczowej, powstała.
Ale tym razem naczelnikowa nie chciała dać za wygranę. Dostrzegła rozrzewnienie Karli i postanowiła z tego
korzystać.
Ja się tam w twoje zaufanie nie wdzieram mówiła dalej, pociągając znów Karlę ku sobie, Ale ja, co całe życie
tylko sercem żyję, biednem, niezrozumianem sercem, natralnie odczuwam innych położenie i cierpienia...
Tu głos Salewiczowej stał się drżącym i łzawym.
I ja byłam niegdyś, jak ty, młodą i piękną, bardzo piękną. Włosy, duszko, to miałam takie, ie się niemi okrywałam
jak płaszczem. A mój opiekun, baron Ichtritz, człowiek niezmiernie bogaty, bywalec, pan całą gębą, to zawsze mówił,
że takiej płci i takich zębów, jak moje, nie widział...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]