[ Pobierz całość w formacie PDF ]
miliony ludzi miały w nadchodzących latach ujrzeć ten cud towarzyszący pierwszemu
etapowi ich drogi do gwiazd.
58
Epilog; triumf Kalidasy
W ostatnich dniach tego krótkiego lata, zanim jeszcze lodowe szczęki
zatrzasnęły się na linii równika, Yak-kagalę odwiedził jeden z wysłanników
Gwiezdnego Ostrowia.
Pan Rojów, w zasadzie rodzaju nijakiego, bardziej ono niż on czy ona,
przybrał na tę okazję ludzką postać. Jeśli pominąć kilka detali, podobieństwo było
idealne, jednak tuzin dzieci, które towarzyszyły Wyspiarzowi w autokopterze, nie
mogło wciąż opanować chichotu.
- I co w tym śmiesznego? - spytał Wyspiarz w nienagannym języku Układu
Słonecznego. - A może to jakiś kawał?
One jednak nie chciały wyjaśnić Wyspiarzowi, którego normalne pasmo
widzenia leżało w podczerwieni, że ludzka skóra jest w zasadzie jednobarwna i nader
rzadko bywa pokryta mozaiką zielonych, czerwonych i błękitnych plamek. Nawet
gdy Wyspiarz zagroził, że zaraz zmieni się w tyranozaura i pożre wszystkie złe
bachory, te nie chciały zaspokoić ciekawości przybysza. Miast tego wyjaśniły
uprzejmie tej istocie, która przebyła dziesiątki lat świetlnych i zgromadziła w sobie
wiedzę trzydziestu stuleci, że dysponując masą ledwie stu kilogramów stworzy tylko
stukilogramowego dinozaura, a tak groteskowej postaci nikt się przecież bać nie
będzie.
Wyspiarz nie przejmował się zresztą całą sprawą, był cierpliwy, a dzieci
Ziemi fascynowały go ponad wszystko i to pod każdym względem, tak biologicznym,
jak i psychologicznym. Młode wszystkich istot zawsze były podobne, oczywiście
tylko tych istot, które w swym cyklu rozwojowym przechodziły młodość. Poznawszy
bliżej dziewięć takich gatunków, Wyspiarz potrafił już sobie niemal wyobrazić, jak
się dorasta, dojrzewa i umiera... Jednak wciąż były to tylko domysły.
Przed dwanaściorgiem istot ludzkich i jedną istotą człowiekiem nie będącą,
rozpościerała się martwa kraina. Niegdysiejsze pola i lasy zniknęły zmrożone
tchnieniem z pomocy i południa. Wdzięczne palmy kokosowe zniknęły już dawno
temu, nawet po pózniejszych sosnach zostały już tylko nagie szkielety o martwych
korzeniach tkwiących w wiecznej zmarzlinie. Na powierzchni Ziemi nie było już
życia, tylko w najgłębszych rowach oceanicznych, gdzie ciepło planety nie pozwalało
wodzie zmienić się w lód, pełzały jeszcze po dnie prymitywne stwory, pożerając się
nawzajem.
Jednak dla istoty, która zrodziła się pod słabą, czerwoną gwiazdą blask
ziemskiego Słońca i tak był wciąż nazbyt dokuczliwy. Choroba, która zaatakowała
jądro Słońca tysiąc lat temu sprawiła, że biała tarcza dawała znacznie mniej ciepła niż
kiedyś, jednak świeciła wciąż jasno. Krajobraz malował się w tym blasku wyraziście,
podobnie jak łuna bijąca od napeł-zających lodowców.
Dla odkrywających wciąż możliwości swoich przebudzonych umysłów dzieci
temperatura poniżej zera była miłym wyzwaniem. Biegały nagie po śniegu,
rozkopując białe zaspy, a ich symbionty ostrzegały cichymi głosami: Nie lekceważ
zimna! Mróz może ci zaszkodzić! Dzieci nie były jeszcze na tyle duże, by
wykształcić sobie nowe kończyny bez pomocy dorosłych.
Najstarszy z chłopców rzucił wyzwanie chłodnemu powietrzu krzycząc z
dumą, że reprezentuje pierwiastek ognia (Wyspiarz zanotował sobie to określenie w
pamięci. Pózniejsze analizowanie tego pojęcia nie było wcale łatwe dla przybysza) i
zaraz zniknął w kolumnie ognia i pary sunącej tu i tam po antycznym murze. Inne
maluchy wyraznie ignorowały tę dziecinadę.
Wyspiarzowi wydało się to jednak niezbyt zrozumiałe. Czemu te istoty, które
wyraznie potrafią skutecznie walczyć z chłodem, wycofały się na planety
wewnętrzne? Przecież ich krewni na Marsie wspaniale radzą sobie z mrozem? Było to
jedno z tych pytań, na które wyspiarz nie umiał wciąż znalezć zadowalającej go
odpowiedzi. Raz jeszcze rozważył enigmatyczny respons otrzymany od Arystotelesa,
istoty, z którą najłatwiej było mu się tutaj porozumieć:
- Wszystko ma jakiś powód - odparł globalny mózg. - Jest czas na walkę z
naturą, jest czas by ją szanować. Prawdziwa mądrość tkwi w umiejętności
dokonywania właściwych wyborów. Kiedy długa zima dobiegnie końca, człowiek
wróci na odnowioną, ponownie rozkwitłą Ziemię.
Przez kilka ostatnich stuleci wszyscy mieszkańcy Ziemi przenieśli się poprzez
równikowe wieże w kosmos, a dalej na powierzchnię młodych oceanów Wenus, na
żyzne równiny umiarkowej strefy Merkurego. Za pięćset lat, gdy Słońce
wyzdrowieje, zacznie się ruch w odwrotną stronę. Ludzie opuszczą Merkurego,
utrzymując tylko polarne osiedla, ale Wenus stanie się zapewne ich nową ojczyzną.
Przygaśnięcie Słońca stworzyło sposobność opanowania tego piekielnego świata.
Wprawdzie były to sprawy istotne, ale nie interesowały one przybysza same w
sobie. O wiele ciekawsze były dlań wszystkie subtelności ludzkiej kultury, przemiany
ludzkich społeczeństw. Każdy gatunek zawsze dostarczał nowych zdziwień, każdy
był unikalny, miał własne idiosynkrazje. Ten tutaj, na przykład, podsunął
Wyspiarzowi osobliwą koncepcję negatywnej informacji. W lokalnej terminologii
zwano to żartem, fantazj ą, mitem.
Zetknąwszy się z tym zjawiskiem, przybysz musiał przyznać: nigdy nie
zdołamy zrozumieć ludzi. Powtarzał to potem jeszcze nie raz, czasem tak
sfrustrowany, że aż zaczynał obawiać się spontanicznego zespolenia, ryzyka, którego
zawsze należało unikać. Obecnie jednak poczynił znaczne postępy. Wciąż pamiętał,
ile radości sprawił mu pierwszy udany żart i pózniejszy śmiech dzieci.
Praca z dziećmi była dobrym pomysłem, podsuniętym zresztą, jak wiele
innych, przez Arystotelesa:
- Jest takie stare powiedzenie: dziecko jest ojcem człowieka. Wprawdzie
biologiczne ojcostwo jest czymś, czego obaj nie znamy, to jednak w tym kontekście
słowo ojciec posiada dwa znaczenia...
Wyspiarz miał nadzieję, że dzieci pomogą mu zrozumieć dorosłych, w
których kiedyś same się przecież przekształcą. Czasem przekazywały mu prawdę, ale
niekiedy, głównie podczas zabawy (czym jest zabawa? - też trudny termin) nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]