[ Pobierz całość w formacie PDF ]

panie Jones. Ta rola przynosi panu wielką chlubę. Szkoda, że resztę wojny będzie pan musiał
spędzić w obozie koncentracyjnym.
Kramer i Rosemeyer zerwali się na równe nogi, a pozostała trójka wychyliła się mocno do
przodu na kanapie; na wszystkich twarzach malował się niemal identyczny wyraz niedowierzania.
Gdyby Cartwright Jones był pierwszym na ziemi gościem z kosmosu, w żadnym razie nie mógłby
wzbudzić większej nieufności i konsternacji.
 Proszę, proszę  powiedział Smith z zaciekawieniem.  Co za niespodzianka, co za
niespodzianka.  Postukał Kramera
w ramię i wskazał gestem Carraciolę, Thomasa i Christiansena.  Dziwne, przyzna pan,
pułkowniku. Wydają się równie zdumieni jak pan.
 Czy to prawda?  spytał chrapliwie Jonesa Rosemeyer.  To, co mówi ten człowiek?
Czy zaprzecza pan...
 Skąd... skąd... na Boga... kim pan jest?  powiedział Jones niemal szeptem.
 Nieznajomym nocną porą  Smith pomachał mu ręką.  Można powiedzieć, że
wpadłem przelotem. Może alianci dadzą panu te dwadzieścia pięć tysięcy po wojnie. Jednakże nie
liczyłbym na to. Jeżeli prawo międzynarodowe pozwala zastrzelić schwytanego
nieprzyjacielskiego żołnierza przebranego po cywilnemu, być może odnosi się to także do
odwrotnej sytuacji.  Przeciągnął się i grzecznie osłonił usta tłumiąc ziewnięcie.  A teraz,
Anne-Marie, chętnie napiłbym się, za pańskim pozwoleniem, drogi pułkowniku, tego
wyśmienitego napoleona. Czepianie się dachów wagoników diabelnie zle wpływa na moje
krążenie.
Dziewczyna zawahała się, spojrzała na Kramera i Rosemeyera, nie widząc jednak ani
zachęty, ani sprzeciwu wzruszyła ramionami, nalała koniak do kieliszka i podała go Smithowi,
który z aprobatą wciągnął bukiet, upił troszkę i znów skłonił się w stronę Jonesa.
 Gratuluję. Jest pan prawdziwym koneserem.  Znów łyknął, obrócił się ku Kramerowi
i rzekł ze smutkiem:  I pomyśleć, że marnowaliście tak wyśmienity napój częstując wrogów
Trzeciej Rzeszy.
 Niech pan go nie słucha, panie pułkowniku! Niech pan go nie słucha!  krzyknął dziko
Carraciola.  To blef! On po prostu usiłuje...
Smith wycelował broń w pierś Carracioli i rzekł ze spokojem:
 Cicho bądz, bo sam cię uciszę, przeklęty zdrajco. I ty będziesz miał sposobność się
wypowiedzieć... a wtedy zobaczymy, kto blefuje.  Opuścił pistolet na kolana i ciągnął
zmęczonym tonem:  Pułkowniku Kramer, nie uśmiecha mi się mówić przez cały czas celując
pistoletem w to niesympatyczne trio. Czy ma pan strażnika, któremu może pan ufać? To znaczy
człowieka, który nie będzie potem mówił?
Zagłębił się w fotelu popijając koniak i nie zwracając uwagi na wrogie spojrzenia swoich
czterech byłych towarzyszy. Kramer przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, a potem skinął w
zamyśleniu głową i sięgnął do telefonu.
*
Dobrze harmonizująca z resztą zamku zbrojownia Schloss Adler, obecnie zamieniona w
Kaffeestube, wyglądała w zależności od gustów i upodobań patrzącego, jakby wyjęto ją ze snu o
średniowieczu albo z nocnego koszmaru. Była to duża sala z ogromnymi grubo ciosanymi i
poczerniałymi od dymu belkami pod sufitem, wyłożona ciemną boazerią i wybrukowana
kamiennymi płytami. Na ścianach wisiały stare, zardzewiałe zbroje, stara, zardzewiała broń
wszystkich rodzajów oraz dziesiątki herbów, z których część mogła być autentyczna. Pod
ścianami ciągnęły się trójboczne loże, a w poprzek pomieszczenia stało rzędem z pół tuzina
klasztornych stołów refektarskich z kamiennymi blatami, obstawionych z obu stron masywnymi
dębowymi ławami. Naftowe lampy, zwieszające się z sufitu na żelaznych łańcuchach, paliły się
niskim płomieniem przydając wnętrzu atmosfery intymności albo ponurej grozy, zależnie od
nastroju wchodzącego. Mary nie miała wątpliwości, jakie są jej wrażenia. Odprowadziła
spojrzeniem sześciu ciężko uzbrojonych żołnierzy w wysokich butach za kolana, którzy właśnie
opuszczali zbrojownię, i z ociąganiem przeniosła wzrok na mężczyznę siedzącego tuż przy niej w
narożnej loży.
 A nie mówiłem?  powiedział wylewnie von Brauchitsch.  Kawa godna otoczenia.
` Kawa godna otoczenia miałaby smak cykuty, pomyślała Mary.
 Czego chcieli ci żołnierze? Zdaje się, że kogoś szukali  powiedziała.
 Proszę o nich zapomnieć i skupić uwagę na von Brauchitsch u.
 Ale pan z nimi rozmawiał. Czego chcieli?
 Twierdzili, że na zamku są szpiedzy!  Von Brauchitsch odrzucił głowę do tyłu i
roześmiał się rozkładając ręce dłońmi do góry.  Proszę sobie wyobrazić! Szpiedzy w Schloss
Adler! Szefostwie Gestapo! Musieli chyba wlecieć na miotłach. Dowódca wojskowy to stara baba.
Mniej więcej raz na tydzień ma tu szpiegów. Zaraz, zaraz, ale co to ja mówiłem o Dusseldorfie?
 Urwał widząc, że jej filiżanka jest pusta.  Proszę mi wybaczyć, droga Fraulein. Pani pozwoli,
jeszcze trochę kawy.
 Nie, naprawdę. Muszę już iść.
Von Brauchitsch znów się zaśmiał i położył rękę na jej dłoni.
 Iść, dokąd? W Schloss Adler nie ma dokąd iść. Nonsens.  Nie wstając obrócił się i
zawołał:  Fraulein! Jeszcze dwie kawy. Tym razem ze sznapsem.
Kiedy składał zamówienie, Mary szybko zerknęła na zegarek i przez jej twarz przemknął
wyraz rozpaczy, ale w chwili gdy się ku niej obracał, już się słodko uśmiechała.
 Mówił pan o Dusseldorfie...  przypomniała.
Towarzystwo w złotej komnacie powiększyło się o jedną osobę. Był nią wysoki sierżant o
surowej twarzy i twardym spojrzeniu, dzierżący w dwóch silnych dłoniach, wyglądających na
bardzo sprawne, pistolet maszynowy. Stał za kanapą, na której siedzieli Carraciola, Thomas i
Christiansen, i nie spuszczał z nich oka, jeśli nie liczyć częstych spojrzeń na Schaffera. Otaczała
go atmosfera pokrzepiającej fachowości.
 To już mi się bardziej podoba  stwierdził Smith z aprobatą.
Zostawiwszy schmeissera na podłodze wstał, podszedł do karafki z koniakiem stojącej na
komodzie, nalał sobie ponownie i skierował się w stronę kominka, gdzie na gzymsie postawił
swój kieliszek. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • granada.xlx.pl
  •