[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Największe nasilenie ognia, jak sobie Mallory z uczuciem nagłego zawodu uświadomił, przypadało
na zachodnią stronę rynku, przy której się właśnie znajdowali, i to zaledwie trzy czy cztery domy
dalej. Mieli odciętą drogę odwrotu.
- Dalej, komendancie! - nalegał Miller. - Zwiewajmy z tej nory. Tutaj zaczyna się robić
bardzo niezdrowo.
Mallory wskazał głową w kierunku strzelaniny.
- Co tam się stało? - zagadnął.
- Niemiecki patrol.
- Więc jak, u diabła, możemy stąd wyjść? - zapytał Mallory. - I gdzie jest Andrea?
- Po drugiej stronie rynku. To właśnie do niego kropią te ptaszki.
- Po drugiej stronie rynku... - Mallory spojrzał na zegarek. - Jak Boga kocham, człowieku,
co on tam robi? - Ruszył ku drzwiom, rzucając jeszcze przez ramię:
- Dlaczego pozwoliliście mu tam iść?
- To nie ja mu pozwoliłem - wyjaśnił Miller ostrożnie. - Jego już nie było, jak się tu
zjawiłem.
Brown zobaczył, że duży oddział niemiecki zaczyna przeszukiwać dom po domu. Niemcy
zaczęli po przeciwnej stronie i obrabiali dwa albo trzy domy naraz. Andrea właśnie wtedy wrócił i
powiedział, że na pewno obejdą rynek i będą tu za dwie albo trzy minuty, więc poleciał po dachach
jak nietoperz.
- Chce ich odciągnąć? - Mallory stał koło Loukiego wyglądając przez okno. - Dureń! Tym
razem go zabiją, i to na pewno! Niemcy są wszędzie, poza tym teraz nie dadzą się nabrać. Już ich
raz wykiwał na wzgórzach, a Niemcy...
- Nie jestem tego pewny - przerwał podniecony Brown. - Andrea już rozbił z karabinu
reflektor po swojej stronie. Niemcy są przekonani, że będziemy uciekali przez mur i... proszę
spojrzeć, sir, proszę spojrzeć! Tam są! - Brown tańczył ze zdenerwowania, zapominając o bolącej
nodze. - Udało mu się, udało!
Istotnie, Mallory zobaczył, że Niemcy wyskoczyli zza osłony domu po prawej stronie i
biegną tyralierą przez rynek. Ich ciężkie buty tupotały po kamieniach, potykali się, przewracali
tracąc oparcie na nierównym bruku i podnosili znowu. Jednocześnie dojrzał błyski latarek na
dachach domów naprzeciwko oraz niewyrazne sylwetki skulonych Niemców, którzy przebiegli na
to miejsce, gdzie był Andrea, po rozbiciu przez niego cyklopiego oka reflektora.
- Okrążą go. - Mallory mówił dość spokojnie, lecz zaciskał pięści, aż paznokcie wbiły mu
się w ciało.
Przez pewien czas stał jak skamieniały, potem pochylił się i podniósł z podłogi schmeissera.
- Nie ma szans. Idę do niego.
Odwrócił się i równie nagle stanął w miejscu: Miller zatarasował mu drogę.
- Andrea powiedział, że mamy się o niego nie martwić, że sam sobie da radę. - Miller mówił
bardzo łagodnie, z wielkim respektem. - Powiedział, żeby mu w żadnym wypadku nie pomagać.
- Nie próbuj mnie zatrzymywać, Dusty. - Mallory zdawał się nie dostrzegać obecności
Millera.
Wiedział tylko, że musi natychmiast iść, znalezć się u boku Andrei i udzielić mu pomocy.
Zbyt długo przebywali razem, zbyt wiele zawdzięczał uśmiechniętemu olbrzymowi, żeby go tak
łatwo opuścić. Nie potrafiłby nawet powiedzieć, jak często Andrea przybywał mu na pomoc, kiedy
już nie było żadnej nadziei. Pchnął Amerykanina w pierś.
- Pan będzie tylko przeszkadzał, komendancie - powiedział Miller. - Sam pan mówił...
Mallory odsunął go, ruszył ku drzwiom i podniósł pięść, gdy czyjeś ręce zacisnęły się na
jego ramieniu. W porę się powstrzymał, widząc zmartwioną twarz Loukiego.
- On ma rację - nalegał Louki. - Pan nie powinien iść. Andrea mówił, że pan ma nas
odprowadzić do portu.
- Idzcie sami - burknął szorstko Mallory. - Znacie drogę, znacie plany.
- Pan każe nam iść, pozwala wszystkim...
- Wysłałbym cały świat do diabła, gdybym mógł pomóc Andrei. - W głosie Mallory ego
brzmiała niekłamana szczerość. - Andrea nigdy by mnie nie opuścił.
- Ale pan go opuści, majorze Mallory - spokojnie powiedział Louki.
- O co ci, u diabła, chodzi?
- Opuści go pan, idąc do niego wbrew jego woli. Może być ranny, nawet zabity, ale jeśli pan
pójdzie za nim i również zginie, wtedy wszystko straci sens. Jego śmierć będzie próżna. Czy w ten
sposób chce się pan odpłacić swemu przyjacielowi?
- W porządku, masz rację - poddał się Mallory zirotowany.
- Właśnie tego chciał Andrea - mruknął Louki. - W każdej innej sytuacji byłby pan...
- Przestań mi prawić kazania! Dobrze, panowie, niech będzie, jak chcecie. - Znowu
odzyskał równowagę, był spokojny, odprężony, znowu gotów do rozsądnej walki. - Pójdziemy górą
po dachach. Natrzyjcie sobie dobrze popiołem ręce i twarze. Uważajcie, żeby nie było na was nic
białego. I bez żadnych rozmów!
Dojście do nabrzeża trwało pięć minut: pięć minut w absolutnej ciszy. Mallory tłumił w
zarodku nawet szepty. Obyło się bez przygód. Nie widzieli nie tylko żołnierzy, ale w ogóle nikogo.
Mieszkańcy Nawarony rozsądnie przestrzegali godziny policyjnej i ulice były zupełnie puste.
Andrea skierował na siebie zaciekły pościg. Mallory zaczął podejrzewać, że stało się coś złego, lecz
gdy dotarli do zatoki, strzelanina wybuchła na nowo - tym razem o wiele dalej, na
północno_zachodnim skraju miasta, na tyłach fortecy. Mallory stał na nabrzeżu i patrzył na czarną,
oleistą wodę. Poprzez zasłonę ulewnego deszczu potrafił rozróżnić niewyrazne zarysy łodzi i
kutrów przycumowanych rufami do nabrzeża. Poza tym nie widział nic.
- Nie przypuszczam, żebyśmy mogli jeszcze bardziej przemoknąć - zauważył.
Zwrócił się do Loukiego i przerwał mu coś, co tamten chciał powiedzieć na temat Andrei.
- Jesteś pewny, że ją znajdziesz w ciemności? - Mallory miał na myśli motorówkę
komendanta, dziesięciotonową długą na trzydzieści sześć stóp, zawsze przycumowaną do boi w
odległości stu stóp od brzegu.
Wedle informacji Loukiego pilnujący jej mechanik sypiał na pokładzie.
- Już tam jestem - chwalił się Louki. - Nawet gdybyście mi zawiązali oczy...
- Dobrze, dobrze - przerwał szybko Mallory. - Wierzę ci na słowo. Pożycz mi swojego
kapelusza, Casey. - Wcisnął pistolet w główkę kapelusza, który naciągnął mocno, ześlizgnął się
cicho do wody i popłynął obok Loukiego.
- Myślę - szepnął Louki - że mechanik nie będzie spał, majorze.
- Ja też tak myślę. - Znowu rozległ się terkot kaemów i wystrzały z mauzera. - Nikt w
Nawaronie nie śpi, poza głuchymi nieboszczykami. Cofnij się, gdy tylko zobaczymy łódz.
Podpłyniesz, jak zawołam.
Minęło piętnaście sekund i Louki dotknął Mallory ego ramieniem.
- Widzę ją - szepnął Mallory.
W odległości piętnastu jardów majaczyła niewyrazna sylwetka. Podpłynął cicho, nie
uderzając rękami ani nogami o wodę, i dostrzegł postać mężczyzny na rufie, tuż za lukiem
maszynowni. Stał nieruchomo, patrząc w kierunku fortecy i górnej części miasta. Mallory powoli
opłynął rufę i wynurzył się z wody. Ostrożnie zdjął kapelusz, wziął pistolet i chwycił lewą ręką za
niski reling. Z odległości siedmiu stóp na pewno by nie spudłował, ale nie mógł zabić tego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]