[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Przykro mi, ale nam nie wolno - powtórzył.
- To dzwońcie do szpitala. Na pewno dostaniecie zgodę.
- Szpital wie, że nie dysponujemy dawką skuteczną przy tak silnych
dolegliwościach. To, co mamy przy sobie, może najwyżej podziałać na
ból oceniany na osiem stopni.
- Może odrobinę przesadziłem, zresztą teraz boli, mnie trochę
mniej. Ale za chwilę na pewno się nasili.
- Skoro ból się zmniejsza, a potem nasila, to jest bardzo niepokojące
-powiedział Joe ze współczuciem. - Więc tym bardziej musi pana
obejrzeć lekarz. Dopóki pana nie zbada, nie wolno nam podawać nicze-
go, co by mogło zafałszować obraz sytuacji.
Maggie siłą opanowała uśmiech. Nie przypuszczała, że Joe jest tak
świetnym aktorem!
- Jeśli nie zadzwonicie do szpitala, wytoczę wam sprawę. - Sandler
spurpurowiał z wściekłości.
- Proszę się nie denerwować, w pięć minut zawieziemy pana na ra-
tunkowy - wyjaśniła Maggie z udawaną troską. - To naprawdę ko-
nieczne, bo pana objawy są bardzo niepokojące.
- Bzdura! Nie spotkało mnie jeszcze coś takiego. Dzwonię do ad-
wokata. I powiadomię prasę. Nie chciałbym być w waszej skórze. Tele-
wizja tylko czeka...
R
L
T
- Da pan radę samemu usiąść na wózku, czy mamy panu pomóc? -
Joe przerwał tę tyradę.
- Dam sobie radę - odparł, widząc, że ratownik nie daje za wygraną.
Mimo rzekomo tak straszliwego bólu, na który się uskarżał, szybko
usadowił się na wózku, ale gdy Maggie pochyliła się nad nim, by ułożyć
mu nogi, chwycił ją za kołnierz: - Pożałujesz tego - wykrztusił z
wściekłością.
Nie zdążyła nawet otworzyć ust, bo Joe w mgnieniu oka złapał go
za ręce.
- Proszę ją puścić, bo wezwiemy policję i pojedzie pan do szpitala w
kajdankach.
W karetce, gdy umieścili go z tyłu, spytał z niepokojem wciąż
jeszcze lekko roztrzęsioną Maggie:
- Nic ci nie zrobił?
- Jasne, że nie.
- Już tam się nim zajmą.
Gdy po dziesięciu minutach znalezli się w szpitalu, Sandler nie był
już taki buńczuczny. Joe dyskretnie przedstawił sprawę lekarzowi
dyżurnemu.
- Chory jest agresywny, domaga się hydrokodonu, mówi, że jest
uczulony na inne środki.
- Wygląda na to, że teraz zrobił się spokojny jak trusia - odparł le-
karz.
- Ale był agresywny.
- Zaraz go zbadam, jeśli to atak kamicy, łatwo to stwierdzimy. Jeśli
nie - dodał z krzywym uśmiechem - mamy dziś studentów na prakty-
kach. Poproszę, żeby zrobili mu cystoskopię - dodał na odchodnym.
R
L
T
- Na pewno nic ci nie jest? - Joe zwrócił się do Maggie.
- Przez chwilę trochę się bałam. Ale bardziej przestraszyłam się na
początku, bo wydawało mi się, że dasz mu się nabrać.
- Myślisz, że można mnie tak łatwo oszukać?
- Nie, ale słuchałeś go z takim przejęciem... - Za- milkła, bo
zorientowała się, że sama dała się oszukać. Już tyle razy oglądała Joego
w działaniu, więc powinna wyczuć, że jej partner gra.
- On od początku zachowywał się podejrzanie, ale nie można
wykluczyć, że naprawdę miał atak. Podpuszczałem go, bo chciałem go
na czymś przyłapać. Ale szkoda o tym gadać, już po wszystkim. Lepiej
chodzmy na kawę.
- Chyba powinniśmy...
- Ja stawiam.
- W takim razie zgoda - uśmiechnęła się wesoło. W bufecie grało
radio. W tym tygodniu urodziny obchodzą..." dobiegło z głośnika.
- Joe - rzekła Maggie z namysłem - kiedy się urodziła Breanna?
- Dwudziestego ósmego kwietnia, o ile się nie mylę. Czemu pytasz?
- To wypada w przyszły weekend!
- No tak. I co z tego wynika?
- Jak to co? Ona w następną sobotę kończy rok. Musimy to uczcić.
- Uczcić?
- Koniecznie. Wyprawimy jej urodziny.
- Nie przyszłoby mi to do głowy - odparł zaskoczony. - Ale ona jest
za mała, żeby to zrozumieć.
- Dzieciom zawsze wyprawia się urodziny. Inaczej nie można.
R
L
T
Joe najwyrazniej jeszcze tego nie wie. Za wszelką cenę musi też
poznać jego datę urodzenia. Nawet jeśli trzeba to będzie siłą wydusić z
kapitana.
- Chyba nie takim małym dzieciom. Niech Breanna trochę
podrośnie.
- Dee na pewno nie przespałaby tej okazji. Nic mnie nie przekona.
Trzeba to uczcić.
- No dobrze. Skoro tak uważasz, kupimy tort.
- I prezenty.
- Dobrze, dobrze.
- I zaprosimy gości.
- Jakich gości? - spytał zdumiony. - Przecież poza nami ona nikogo
nie zna.
- Zapomniałeś o Nancy i Annie. Ale zaprośmy też moich braci z
dziećmi i chłopaków z rodzinami.
- Naprawdę chcesz jej wyprawić takie przyjęcie?
- Oczywiście. Najlepiej u moich rodziców. Mają duży dom z ogro-
dem. Dzieciaki będą się mogły pobawić na huśtawkach i w piaskownicy.
- Maggie...
- Bądz spokojny, Joe. Przeżyjesz, to nie takie straszne. Trzeba tylko
wymyślić jakiś motyw przewodni.
- Jaki znów motyw przewodni? O czym ty mówisz?
- No wiesz, może być Zpiąca Królewna i krasnoludki albo Kubuś
Puchatek i zwierzęta ze Stumilowego Lasu. Albo...
- Czyś ty zwariowała?
R
L
T
- Ani trochę. O rany, nigdy nie byłeś na urodzinach?
- Nie przypominam sobie.
Zrozumiała, że strzeliła straszną gafę. Na myśl, że nawet w
dzieciństwie Joe nie obchodził urodzin, łzy niemal stanęły jej w oczach.
Ale opanowała wzruszenie, bo wiedziała, że on nie chce współczucia.
- No cóż - uśmiechnęła się pogodnie - jeśli mamy zdążyć na. sobotę,
czeka cię trochę pracy.
- Omówimy to na jutrzejszej randce.
- Masz rację, to może poczekać do jutra.
W holu na dole zatrzymał ich lekarz dyżurny.
- Dobrze, że was widzę. Nie będę musiał dzwonić. Ten człowiek,
którego przywiezliście, nie zgodził się na badania. Chyba was to nie
dziwi?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]