[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jednakoż samo w sobie nie miało to znaczenia. Między górskimi klanami trwały niekończące się
waśnie, a swój wróg był nawet grozniejszy od obcego. Na razie jednak nic więcej nie można było
powiedzieć. Przybysz znajdował się ciągle bardzo daleko.
 Któż to może być?  dumał młodszy.  Nie znam nikogo z naszego klanu, kto wyprawiłby się na
niziny. W każdym razie, nie w tym kierunku.
 Nie możesz pamiętać, chłopcze, ale ja chyba wiem, kto to jest.  Starszy przyglądał się, jak
powiększająca się stopniowo postać pomyka lekko po skalistych zrębach.  Tak, to Conan, syn
kowala.
 Conan?  powtórzył chłopak. Znał to imię. Niesforny syn kowala, który nim wyruszył na niziny,
by szukać szczęścia, zadbał, by jego imię wryło się w pamięć członków klanu.  Myślałem, że już od
dawna gryzie ziemię.
 Tak jak i ja  zgodził się starszy.  Był z nami, gdy braliśmy Venarium. Miał naonczas ledwie
piętnaście wiosen, młodszy był od ciebie, ale okazał się dobrym wojownikiem.
 Venarium  westchnął zazdrośnie młodzieniec.
Wielekroć słyszał historię tej słynnej bitwy, którą sławiono w pieśniach przy górskich ogniskach.
Wspomniał, jak to było. Aquilończycy z Pogranicza Bossońskiego wdarli się do kraju, którym od setek
pokoleń władały górskie klany. Dla ochrony podbitych terenów wznieśli graniczne miasto Venarium.
Jego potężne mury nie raz oparły się wściekłym atakom. Nadszedł jednakże dzień, gdy na warownię
ruszył nie jeden klan, lecz cała górska rasa. Na jeden krwawy dzień i jedną bezlitosną noc
Cymmerianie odłożyli na bok rodowe waśnie i zawarli rozejm. I wtedy uderzyli, a ich niewiarygodne
okrucieństwo nie miało sobie równego. Wyjące, czarnowłose hordy zmiotły zdyscyplinowanych
żołnierzy nizin, tak jak arktyczny wicher wymiata suche liście. A pośród walczących wyróżnił się młody
Conan.
Podrostek poczuł, jak zazdrość wżera się w jego duszę. Od czasów, gdy wyrósł na tyle, by nie
przewrócić się pod ciężarem miecza, nie było tak wielkiej wojny. A wiedza, że tam, gdzie kiedyś
wznosiło się dumne Venarium, teraz szczypało trawę bydło, była mu niewielką pociechą. Lecz był
ponury nie tylko dlatego, że pragnął wykazać się w wielkiej bitwie, a nie mógł. W jego sercu tkwił
również długi cierń bólu.
Conan, przeskakując ze skały na skałę, niestrudzenie wędrował w górę. Trzy dni wcześniej zostawił
konia w gospodarstwie u podnóża gór. Ta stroma, skalista kraina oznaczałaby pewną śmierć dla
nawykłego do równin zwierzęcia. Tylko górskie kozy, jelenie i twarde cymmeriańskie bydło mogły
przeżyć na stromych, ubogich w paszę zboczach. I oczywiście, sami Cymmerianie. Conan ze
wzruszeniem rozglądał się po okolicy. Pasma mgły wiły się nad ziemią. W górach Cymmerii niemal
zawsze było mglisto i dżdżysto. Twarda, nieprzepuszczalna skała, cienka gleba i wielka obfitość
deszczów rodziły liczne strumienie. Conanowi, od czasu, gdy postawił nogę w górach, zawsze
towarzyszył szum śpieszącej po kamieniach wody. Prawie go już nie słyszał.
W oddali dostrzegł rozproszone po stoku bydło, a niedługo potem ludzi. Wiedział, że mają oko nie
tylko na powierzone swej pieczy zwierzęta, ale i na niego. Zastanowił się, kim mogą być. Znajdował
się na ziemi swego klanu, więc wielce możliwe, że byli krewniakami. O ile w międzyczasie jego klan
nie został do szczętu wybity.
Jeszcze nie znalazł wioski, ale nie było to niczym nadzwyczajnym. Cymmerianie byli
półkoczownikami, co roku zimowali w innej dolinie i wracali na to samo miejsce może raz na dziesięć
lat. Za sobą Conan zostawił wiele porzuconych osad, w których wznosiły się jedynie ściany ze
spiętrzonych kamieni. Dachów nie było, bowiem mieszkańcy, przenosząc się z miejsca na miejsce,
zabierali cenne w bezdrzewnej Cymmerii krokwie.
Conan szczelniej otulił się opończą. Z Hyperborei ciągnął przenikliwy wicher i zanosiło się, że
dzisiejszej nocy spadnie wczesny śnieg.
W końcu zobaczył, że ci dwaj rzeczywiście są jego krewniakami. Nawet z daleka nie można było nie
rozpoznać ostrych rysów członków klanu Canacha. W odosobnionych, górskich dolinach, w których
dopływ świeżej krwi był niewielki, każdy klan wyróżniał się odrębnymi cechami. Murroghowie mieli
kwadratowe szczęki, Tunogowie charakterystyczne wysokie czoła, a ludzie z klanu Raeda długie
warkocze.
Z uwagi na wczesną zimę natknął się na nich bynajmniej nie za wcześnie.
 Witaj, Conanie  rzekł starszy.
 Witaj, Milachu.  To niezbyt wylewne powitanie mogłoby świadczyć, że ci dwaj rozstali się
zaledwie dwa dni wcześniej.
 Przybyło ci srebra we włosach od czasu naszego ostatniego spotkania  stwierdził Conan.  A
kim jest ten młokos?
 Jestem Chulainn, twój krewniak i nie jestem młokosem.  W tych słowach nikt nie doszukałby
się pawiej dumy miejskiego podrostka. Było to proste stwierdzenie faktu.
Conan skinął głową. Oznaczało to, że od tej pory będzie traktować Chulainna jak wojownika.
 Syn mojej siostry  objaśnił Milach.  Nie raz raniony w potyczkach z Vanirami i Murroghami.
 To dobrze. Młody wojownik potrzebuje doświadczenia. Nie pytał, ilu wojów legło z ręki
Chulainna, bowiem coś takiego byłoby niestosowne. Cymmerianie nie brali głów ani rąk i innych [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • granada.xlx.pl
  •