[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ce wydawały się szukać ostrych, kaleczących dłonie łupków, kolana błagały, by
zdarł je do żywego mięsa, pozostawiając rozognione od soli rany.
Słońce katowało ich przez całą drogę; nawet o zachodzie, przybrawszy odcień
nabrzmiałej gorączkowej czerwieni, prażyło perwersyjnie przez wąską, jakby na-
ciętą nożem, szczelinę między skałami po lewej stronie, oślepiając ich i zmienia-
jąc każdą kroplę potu w pryzmat bólu.
A potem pojawiła się trawa: z początku pojedyncze żółte zdzbła, uczepione ja-
łowej ziemi tam, dokąd docierały spływające z upiorną witalnością ostatnie krople
wody. Wyżej były kępy wiedzmowego ziela, z początku rzadkie, potem zielone
i cuchnące. . . i w końcu pierwszy słodki zapach prawdziwej trawy, rosnącej wraz
z pastewną tymotką w cieniu karłowatych jodeł. Rewolwerowiec dostrzegł prze-
mykający w cieniu brązowy błysk. Wyciągnął broń i ustrzelił królika, nim Jake
zdążył krzyknąć ze zdumienia. Chwilę pózniej wsunął rewolwer z powrotem do
kabury.
 Tutaj  powiedział.
Wyżej trawa przechodziła w zieloną dżunglę wierzb, szokującą po sterylnie
spieczonej bezkresnej pustyni. Płynął tam zapewne strumień, być może nawet
kilka, i panował większy chłód, lepiej jednak było rozbić obóz tutaj, na otwartej
przestrzeni. Chłopiec gonił resztkami sił, a w mrocznym gąszczu mogły żerować
wysysające krew nietoperze. Potrafiły wyrwać Jake a ze snu, bez względu na to,
jak głęboko zasnął, a jeśli były wampirami, obaj mogli się już nigdy nie obudzić. . .
przynajmniej na tym świecie.
 Przyniosę trochę drewna  zaproponował chłopiec.
Rewolwerowiec uśmiechnął się.
 Nie, nie musisz. Posiedz sobie, Jake.
Czyje to były słowa? Jakiejś kobiety.
Chłopiec usiadł. Kiedy rewolwerowiec wrócił, Jake spał na trawie. Wielka
modliszka wykonywała ablucje na sprężystej łodydze jego włosa. Rewolwerowiec
91
rozpalił ognisko i poszedł po wodę.
Wierzbowa dżungla sięgała głębiej, niż przypuszczał, i w gasnącym świetle
dnia można było w niej pobłądzić. Ale udało mu się znalezć strumień, strzeżo-
ny przez liczne żaby i rzekotki. Napełnił jeden z bukłaków i zastygł w bezru-
chu. Dzwięki, które wypełniały noc, wyzwoliły w nim niepokojącą zmysłowość,
uczucie, którego nie zdołała obudzić nawet Allie, kobieta, z którą sypiał w Tuli.
Zmysłowość i dupczenie są w końcu dość dalekimi kuzynami. Przypisał to nagłej
porażającej zmianie w stosunku do pustyni. Miękki półmrok wydawał się prawie
dekadencki.
Wrócił do obozu i oprawił ze skóry królika, czekając, aż nad ogniskiem zago-
tuje się woda, z mięsa królika i warzyw z ostatniej puszki udało mu się przyrządzić
znakomity gulasz. Obudził Jake a i patrzył, jak je, półprzytomnie, lecz łapczywie.
 Zostaniemy tu jutro  oznajmił.
 A człowiek, którego ścigasz. . . ten ksiądz?
 On nie jest księdzem, i nie przejmuj się. Dogonimy go.
 Skąd wiesz?
W odpowiedzi rewolwerowiec mógł tylko potrząsnąć głową. Przeczucie, że
tak się stanie, tkwiło w nim głęboko. . . ale nie było to dobre przeczucie.
Po posiłku umył puszki, z których jedli (dziwiąc się ponownie, jak można
tak marnować wodę). Gdy się odwrócił, Jake znowu spał. Rewolwerowiec poczuł
w piersi znajome falowanie, które sprawiło, że pomyślał o Cuthbercie. Cuthbert
był rówieśnikiem Rolanda, wydawał się jednak o wiele młodszy.
Kiedy papieros zwisł mu z ust, wrzucił go do ogniska. Spojrzał w jasny żółty
płomień, tak odmienny, o wiele czystszy od tego, jakim paliło się diabelskie zie-
le. Powietrze było cudownie chłodne. Położył się plecami do ogniska, z daleka,
z wąwozu, który wiódł w głąb gór, dobiegał niemilknący niski pomruk grzmotu.
Rewolwerowiec zasnął, i przyśnił mu się sen.
* * *
 Susan, jego ukochana, umierała na jego oczach.
Trzymany za ręce przez dwóch wieśniaków, z szyją uwięzioną w wielkiej za-
rdzewiałej żelaznej kunie, patrzył, jak umiera. Nawet przez gryzący swąd ognia
czuł wilgotny zapach lochów. . . i widział kolor własnego szaleństwa. Susan, uro- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • granada.xlx.pl
  •