[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W tym to mieście i w jego gimnazjum nauczał miłości Boga srogi ksiądz, który w imieniu
wszystkich potęg niebieskich walił w kark twarde głowy, co było przyjmowane z pokorą
wobec nieba. Jednego dnia jednak, kiedy po pogodnej nocy lód na stawku był jak szkło i
kiedy dusze rżały z radości, wspomniawszy łyżwy, srogi ksiądz pod karą piętnastu
milionów lat piekła zakazał chodzić na ślizgawkę.
Ha! To było straszne...
Szukaliśmy w szkolnym katechizmie o tym wzmianki, czy Mojżesz przypadkiem nie
zakazał swoim %7łydkom ślizgawki. Nigdzie ani śladu, ani słowa o tym. Więc się nam stała
niesprawiedliwość. Dusza moja, która miała wtedy jeszcze włosy na młodym,
zapalczywym łbie, zapłonęła jak zapałka. Uśmiechnąłem się jak szatan... Nie będzie
ślizgawki? dobrze! - ale będzie wiersz! Nie! Nie wiersz, lecz satyra, taka, jakiej jeszcze
świat ani miasto S... nie widziały; satyra krwawa jak trzydziestoletnia wojna, jak rzeznia
miejska, satyra pełna żółci, jadu, trucizn i klątwy.
Oblizałem pióro, umaczałem je w kałamarzu, a ponieważ nadziała się na nie mucha,
samobójczyni, otarłem je o włosy i jak szpon wparłem je w kajet. Jęknęła sroga dusza
srogiego księdza. Ja nic. Na twarzy śmiertelny spokój, śmierć i marmur, w sercu burza, w
ustach język, wywalony na zewnątrz, gdyż to pomaga bardzo w tym wieku przy pisaniu.
Powstała w ten sposób jedna z najbardziej gorzkich satyr tego wieku. Ksiądz został
sponiewierany.
Rymy były takie:
Na próżno jędza
w ubraniu księdza
z lodu nas spędza!
W pierwszej b klasie
w zimowym czasie
nikt mu nie da się!!
Druga zwrotka była jeszcze potężniejsza, ale jej już nie pamiętam. Nazajutrz dwie klasy
pierwsze, oddziały a i b - oszalały. Patrzono na mnie z podziwem, jak na bohatera.
Osiemdziesięciu młodych idiotów powtarzało wspaniałe moje rymy z upojeniem i z
zachwytem.
Ach! ach! jak krótką jest sława, jak marny los gotuje swojemu wybrańcowi! Znalazł się
zdrajca, brzydki chłopiec, maminsynek, który ten cudowny poemat przepisał i zaniósł
podczas przerwy do księdza. Ksiądz nie poznał się na wzniosłości poematu: wziął mnie na
kolano i trzecią strofę wypisał mi rytmicznie tam, gdzie nikt nigdy nie zagląda, aby czytać
wiersze. Obok stała Muza i płakała. Ja zaciąłem usta, choć ksiądz był mocny. Rozmyślałem
potem, że nie powinni pozwolić, aby ksiądz był tak mocny w ręku. Ha! ha! Ksiądz pobił
mnie, ale nadaremne były jego wysiłki; nie zabił mojej sławy. Chodziłem w niej jak w
słońcu. Ba, nauczyciel matematyki uśmiechał się do mnie, choć byłem straszliwy w tej
dziedzinie bałwan, ale matematyk i ksiądz - nigdy nie są w komitywie. Aajdak, który
wiersz zaniósł do księdza, skończył marnie; jak rok długi nikt mu nie podpowiedział słowa,
nikt mu nie dał odpisać pisemnego zadania, bez czego nawet geniusz nie może przejść do
wyższej klasy. Mnie podpowiadali wszyscy, wszyscy dawali do odpisywania zadania
rachunkowe męczennikowi.
Kiedy miałem lat dwanaście, napisałem wierszy bardzo wiele; uwielbiałem tematy
historyczne, którym dawałem wspaniałe, dostojne, olbrzymie tytuły - po łacinie. Wiersz
Vindobona (o, młody idioto!) był haniebnym zdemaskowaniem cesarza Leopolda, którego
Sobieski wziął na kawał z udanym ukłonem.
...Cesarz się bardzo po niemiecku dąsa,
Ze Sobieski nie do czapki, lecz sięgnął do wąsa.
Więc na przyszłość, cesarzu, popamiętaj o tem,
%7łe najpierw się masz kłaniać, a król polski potem!
Czy to nie piękne wiersze? Cesarz w grobie zakrył rękoma twarz. Wstydził się.
A wiersze miały powodzenie niesłychane. Pisane były pismem kaligraficznym i zawsze -
zawsze! mówię - czerwonym atramentem.
Wielkim i o wielkiej sławie poetą stałem się w trzeciej klasie gimnazjum IV we Lwowie.
Miałem trzynaście lat i byłem straszliwie "bity" jako znawca literatury, w klasie trzeciej
bez konkurencji. W matematyce zawsze bęcwał. Sławę moją na niwie gimnazjum
ugruntowało niebywałe zdarzenie. Kolega mój jeden - wielki dandys, gdyż do mundurka
miał zawsze białe rękawiczki, zakochał się. Oblubienica miała lat czternaście, była trochę
zezowata i miała piegi. Podobno oświadczyła, że "wyjdzie" tylko za "poetę". Młodzieniec
groził samobójstwem i z ponurą miną pokazywał nam scyzoryk, który wciąż ostrzył o
szkolną ławę i który w najbliższy czwartek (?) miął sobie zatopić w sercu. Już to miejsce,
w które miał ugodzić, zaznaczył czerwonym ołówkiem na skórze. Napawało nas to
niepokojem i zgryzotą. O cóż szło? O wiersz? Więc niech kto napisze wiersz, a on powie,
że to jego.
W szkole się przecież zawsze odpisuje...
Ale nie tak zrobiono. Zakochany kolega ogłosił - konkurs. Najbardziej prawidłowy konkurs
poetycki. Nagrody były niesłychane: zwycięzca miał dostawać na koszt fundatora
konkursu przez dni dziesięć parę kiełbasek z bułką podczas wielkiej pauzy, ten ci bowiem
niebiański przysmak sprzedawano w gimnazjum.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]