[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Inspektor szedł przed siebie utykając Ieciutko na tę łupiącą, Iewą nogę i nucił cicho piosenkę,
która mu
przypominała niełatwe początki pracy śledczej :
Milicjant patrzy, milicjant słucha, łypie oczami, łapie do ucha.
Wyrok dla sprawcy, dla szar\y sława, a dla nas nocka akcji łaskawa...
ROZDZIAA IV
Opowieść swojska
\eglowali śpiewając i śpiewali \eglując dość długo, bowiem dopiero przy trzydziestej drugiej
zwrotce wypłynęli
na rozlewisko wśród omszałych głazów. Tu
dwa strumyki łączyły swe wody , a ze skał biło chłod ne, kryształowo czyste zródełko i
cieniutkim wodospadem
zeskakiwało po kamieniach. Nieco ni\ej stał
skromny, ale gustowny pomnik Spragnionego Partyzanta z mena\ką po brzegi pełną w ręku.
Komandosi zatrzymali się tu, rozwiązali worek Jonatana, wydobyli resztę produktów
przyniesionych wczoraj
wieczorem z Hipersamu, zaczęli popijać ze zródła
i zakąszać. Podczas drugiej połowy posiłku, jak to zwykle bywa, o\ywili się towarzysko.
- Kiedy ucichło wybijanie nitów, a pompy dalej przysysały - wspomniał Chelonides - to
powiem szczerze, \e
strach mnie obleciał, czyście aby nie zapomnieli...
- Coś ty, coś tyl - oburzył się Kowalik.
- A potem nagle straszny wybuch, który nie był przewidziany.
- Nawet w kinie zawsze dają coś nad program, a co dopiero podczas akcji dywersyjnej - rzekł
Jonatan majstrując
równocześnie przy radiu i daremnie usiłując
znalezć jakąś spokojną muzykę, pasującą do szumu drzew leśnych. Plany bitew Napoleona,
Cezara i Aleksandra
równie\ ulegały zmianom wobec nieprzewidzianych...
Biki chciał jeszcze dalej opowiadać i czekał, a\ dowódca zdanie dokończy, lecz z owej
zaskakującej pauzy
skorzystał Eryk.
- Siedzę ja na tym pokrętle odsłonięty ze wszystkich stron, nara\ony na niebezpieczeństwo.
Czekam. Nagle
krzyk:
dowódca woła na pomoc. Miało być buczane, jest wołane, ale ja natychmiast nura we mgłę i
jak puszczę serię po
tych nitach, to one tylko brzdęk, bang, bing
I jeden 'po drugim.
Dobrze mówię, kapitanie?
- Mrruuhm - potwierdził Jonatan nie unosząc łba znad radiotelefonu.
- Gdy tylko pompy zwolniły, to ja się oderwałem - podjął opowieść Biki. - Ciągnę krytym
crawlem do wylotu,
trasa jak po skręcie kiszek, a do tego wira\e
w absolutnej ciemności. Ocieram się bokami o bandę i jeszcze wyjścia nie widzę, gdy pompy
znowu ruszają, ssą
wodę, a ja pod prąd, pod prąd... Słyszysz
mnie, kapitanie?
- Mrruuhm - mruknął nieprzekonująco Jonatan i nagle począł sprzątać do worka okruchy,
puste naczynia i
puszki po konserwach. - Ruszamy - oświadczył krótko.
- Zaraz? - spytał zmartwiony Biki. - Tu taka czysta woda.
- Natychmiast - potwierdził Koot ostrym, władczym głosem i zwrócił się do skrzydlatego. -
Wy, szeregowiec
Kowalik, proponowaliście miejsce, które, jak twierdzicie,
znalezć niełatwo.
- Tak jest.
- A jak tam dotrzeć?
- Pójdziemy dolinką prawego strumyka pod górkę, potem przez karczowisko znowu w Ias i
do zródła Ciurkawki.
Stamtąd...
- Stamtąd Ciurkawką do Małego Chlupa - przerwał mu Jonatan.
- Skąd wiesz?
- A Chlupem do Przepierki - dokończył Koot. - Jeszcze cię na świecie nie było, jak ja to
miejsce znałem.
- Tak jest. Do gajówki Przepierka. Melduję, \e tam nikt nas nie znajdzie.
- To się poka\e - mruknął kapitan wkraczając na pokład, czyli na kapralaks Chelonidesa. -
Marsz.
Szlak przepierkowy okazał się trudny. Strumyk tak ścieniał, \e burty Owalnego szorowały co
pewien czas o
brzegi.
Tak spłyciał, \e raz po raz przycierali o dno plastronem. Prócz tego coraz częściej zdarzały się
wodospady, co
prawda niewielkie, Iecz trudne do sforsowania
dla osób przystosowanych do mórz i oceanów. Powietrze tak\e z minuty na minutę stawało
się coraz bardziej
parne. Koot i Kowalik spracowali się setnie i
zgrzali przeciągając Chelonidesa przez porohy i grzędy skalne.
Gdyby tym wysiłkom towarzyszyły dowcipy i piosenki, byłoby łatwiej, Iecz obaj szeregowcy
mieli w duszy
urazę do dowódcy, a kapitana nie wiedzieć czemu odeszła
widać ochota do \artów i śpiewu, bowiem milczał uparcie.
Koło południa zostawili za sobą zródło strumyka. Po kurzącym zboczu, zasłanym
uschniętymi szpilkami, przez
rzednącą pozbawioną poszycia plantację chudych
sosen, wyszli na skraj lasu.
Po lewej, na pociemniałym horyzoncie, dymiły biało trzy wielkie kominy, a przed nimi
rozpościerało się
szerokie karczowisko.
Ziemia wyglądała jak schorowana skóra, pełna zgrubień i blizn, podrapana pazurami pługów.
Na dnie tych bruzd
młode sadzonki dr\ały lękliwie, rozpościerały
ku słońcu listki starając się prze\yć suche dni między deszczami, ale te krople zieleni nie były
w stanie o\ywić
pustyni, niczym jęzor śmierci pełznącej
garbem wzgórza w głąb Iasu.
- Odpoczniemy przed wyjściem z cienia? - spytał zasapany Biki.
- Nie - odrzekł Koot.
- A kiedy?
- Nigdy - nie bez złości odczytał mu z pIeców nie zdrapane wcią\ Iitery.
Ruszyli w poprzek bruzd, przez wykroty, przez schnące trawy i sypki piach. Słońce grzało
coraz mocniej. Mimo
parnego powietrza czuli w gardłach chropawą
suchość, a -rz wcią\ grubszą warstwą pokrywał ich pióra, futra i pancerze.
Prawie na samym szczycie Kowalik przystanął i rzekł ochrypłym głosem:
- Chciałbym wam coś tu pokazać i opowiedzieć.
- Pośrodku pustyni? - mruknął Jonatan.
- w słońcu i bez wody? - jęknął Biki.
- Znam cienisty wykrot, w którym mo\na by największy upał przeczekać.
- M arsz ł . - rozkazał Koot.
- Pi-pi, tjuu ł Sam maszeruj! - świsnął Kowalik ze złością i odlatując dodał z powietrza. -
Zaczekam na was po
drugiej stronie.
Biki zląkł się, \e zostanie w tyle, bo przecie\ kapitan te\ umiałby przebyć karczowisko sadząc
długimi susami,
więc bez słowa pomaszerował naprzód, pracując
energicznie płetwami. Czasem zerkał na Koota, który szedł tu\ obok, nie wyprzedzając
szeregowca nawet o pół
kroku i pomagając mu w trudniejszych miejscach.
"Rzetelny to on jest, ale oschły i bezlitosny" - myślał sobie Chelonides śmiertelnie ju\
zmęczony - "No co by mu
szkodziło, jakbyśmy odpoczęIi w wykrocie
?" Najdłu\sza droga ustępuje w końcu przed najkrótszymi nawet krokami wspartymi
stanowczością, więc i to
parszywe karczowisko przed nimi stawało się coraz
wę\sze. Gdy w pewnej chwili poczuli na twarzach cienisty powiew i zielony zapach
przeciwległej krawędzi
Iasu, Biki zebrawszy resztę sił ruszył naprzód
prawie biegiem. Dopadł pierwszych drzew i na swym gładkim plastronie, niczym na sankach,
zjechał do
niewielkiej kotlinki zarośniętej leszczynami, kierując
się wołaniem Kowalika.
- Tju, tju , Na brzegu malutkiego, Iecz czystego oczka wody Eryk uło\ył parę jasnozielonych
Iistków
sałatkopodobnych i ozdobił je kwiatkiem poziomki.
Nie jest to wprawdzie agar-agar, ale w smaku delikatne i słodkie ~ zachwalał Chelonidesowi.
- A tu dwa spore
chrabąszcze majowe i kruchutka kruszczyca złotawk.-pokazywał
dziobem, nie zwracając się co prawda wprost do kapitana, ale nie ulegało wątpliwości, i\
czuje się niewyraznie i
chciałby złe wra\enie zatrzeć.
- Małymi łykami - upomniał Koot, pukając w kapralaks.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]