[ Pobierz całość w formacie PDF ]

okiem sięgnąć, nie znalezliśmy żadnego schronienia, żadnego dachu domu czy stropu jaskini.
Myślałem, że już nigdy nie dojedziemy do miejsca, w którym będę mógł rozpalić ogień
i wysuszyć odzież. Indianie byli z pewnością bardziej przyzwyczajeni do tego rodzaju potopu,
ale my dwaj, ja i Irvin, cierpieliśmy niewymowne męki czując, jak strumienie deszczu ściekają
nam nieustannie po plecach, po ramionach, po nogach. Woda chlupotała w butach. Nasza broń
zamokła. Doprawdy, żelazne musieliśmy mieć obaj zdrowie, jeśli po pięciu dniach takiej kąpieli,
prawie bez snu i bez ciepłej strawy, zdołaliśmy się dowlec do Zliwkowego Strumienia, dopływu
Platte. Dopiero wówczas poprawiły się nam humory. Deszcz przestał padać, powiał wiatr,
rozdarły się chmury i błysnęło słońce. I oto ujrzeliśmy w dali długą linię kolejowego nasypu,
ciągnącą się ze wschodu na za-, chód. Słynna najstarsza trasa kolejowa z Nowego Jorku do San
Francisco. Postanowiliśmy pożegnać się z Pawnisami i skorzystać w dalszej podróży z usług
żelaznego szlaku. Gdyby koni nie można było, z braku odpowiedniego wagonu, zabrać w drogę,
zdecydowaliśmy się je sprzedać od ręki, a nawet puścić wolno na prerię. Tak nam już dojadła ta
 mokra jazda.
Po godzinie dotarliśmy do ujścia Zliwkowego Strumienia. Tu wznosiła się stacja, a raczej
chata sklecona z ledwie ociosanych bierwion, bez okien, jedynie z otworami przepuszczającymi
światło. Nasze samopoczucie wzrosło jeszcze na widok długiego sznura wagonów stojących na
torze i parowozu. Irvin zwrócił uwagę na tłum podróżnych siedzących na stopniach wagonów,
widocznych w oknach lub kręcących się tu i tam po prymitywnym peronie. Nasze przybycie 
nie wiedziałem wówczas, dlaczego  wywołało popłoch. Ludzie rzucili się gwałtownie do
wnętrza stacyjnego budynku.
Zeskoczyliśmy z koni i podeszli bliżej. Zza węgła domu wyskoczył jakiś człowiek w
kolejarskim uniformie i począł biec w naszym kierunku. Nie mogliśmy pojąć, co tu się dzieje.
Kolejarz, gdy stanęliśmy twarzą w twarz, wyglądał na bardzo przerażonego. Schwycił mnie
za rękę i wskazując na grupkę jadących za nami Indian, zapytał drżącym głosem:
 Kto to? Kto to?
zamieszkiwało prerie w stanie Nebraska. Wyginęło w bratobójczych - walkach z Dakotami (Sioux). Plemię
Komanczów w tym okresie sięgało 1800 ludzi; dziś w rezerwatach mieszka ich około 1500. Apacze liczyli
kilkanaście tysięcy, dziś pozostało ich ok. 5 tysięcy w rezerwatach stanów Arizona i Meksyk. Urzędowy spis
ludności Stanów Zjednoczonych AP z 1960 r. podaje liczbę Indian w tym kraju na 523 tysiące, ale wlicza do nich
nieokreśloną ilość dzieci urodzonych z małżeństw mieszanych. Oczywiście, bratobójcze walki nie były główną
przyczyną wymierania plemion. Ich zagładę sprowadziły wojny z białymi, zawleczone przez białych choroby
(gruzlica i ospa) oraz alkohol i głód (wybijanie zwierzyny przez osadników). Wyginęły na przykład całkowicie
plemiona, które zamieszkiwały Kalifornię, Oregon czy obszary nad rzeką Kolumbia.
Spojrzałem nań zdziwiony. W pierwszej chwili nie pojąłem pytania. Instynktownie
obejrzałem się sądząc, że za mymi plecami nadciąga jakieś niebezpieczeństwo. W odpowiedzi
uprzedził mnie Irvin:
 To Pawnisi. Aagodni jak baranki. Nie ma się czego lękać.  I natychmiast sam zapytał: 
Kiedy odjeżdża pociąg?
Zagadnięty odetchnął głęboko.
 %7łebyśmy tylko zdołali ocaleć! Panowie, mam nadzieję, że jesteście doświadczonymi
westmenami. Proszę was o pomoc.
 O co chodzi?
 Pytał pan o pociąg. Nigdzie nie odjeżdża. Przez te przeklęte deszcze! Platte podmyła most,
a z drugiej strony zmyty został nasyp. Nie możemy ani jechać naprzód, ani do tyłu.
Prawdziwa pułapka. Panie  zwrócił się z kolei do mnie  w tym pociągu jadą prawie same
kobiety i dzieci. Rodziny osadników. Co tu począć, co począć?
Przez chwilę sądziłem, że ten człowiek oszalał. Irvin natychmiast go zapytał, czy zawiadomił
najbliższą stację o wypadku.
 Oczywiście. Uczyniłem to natychmiast. Ale to daleko i nie wiem, czy pomoc zdąży na
czas.
 Nie macie żywności?
 Mamy.
 Więc o co chodzi?
Wówczas ten człowiek podniósł obie ręce do góry i wrzasnął:
 Nic nie rozumiecie! Tu chodzi o życie podróżnych...
Chwileczkę  przerwał Irvin.  Tak nie dojdziemy do ładu. Proszę się uspokoić. Kto
zagraża życiu podróżnych?
 Czejenowie. Kręcą się po okolicy. Wielokrotnie napadali na pociągi. Jeśli się teraz
dowiedzą...
 Wystarczy. Chodzmy na stację.
Zajrzeliśmy do wnętrza budynku. W straszliwym ścisku koczowało tu na podłodze
kilkadziesiąt kobiet z dziećmi. Mężczyzn  ani na lekarstwo. Poszliśmy ich szukać na dworze.
Znalezliśmy dwu, przyglądających się w podejrzany sposób naszym wierzchowcom. Może
zamierzali na nich uciec?
 Konie  szepnąłem do Irvina.
Mój towarzysz w lot pojął, o co chodzi. Krzyknął na Pawnisów, ci wydali mu się bardziej
pewni, i rzucił im lejce. Teraz ruszyliśmy wzdłuż pociągu. Odnalezliśmy jeszcze trzech
mężczyzn uzbrojonych we wcale nieliche fuzje i rewolwery. Irvin zaproponował mały wypad w
okolicę dla zbadania, czy istotnie nie kręcą się w pobliżu Czejenowie. Nie było chętnych. Każdy
z zagadniętych tłumaczył się, iż ma pod swą opieką rodzinę. Widziałem, byli tak przerażeni, że
nawet w wypadku przyłączenia się do nas niewielka byłaby z nich pociecha. Wobec tego Irvin
zdecydował się na coś innego. Wezwał całą piątkę oraz zawiadowcę stacji (był nim właśnie ów
kolejarz), kierownika pociągu, maszynistę, konduktorów i oświadczył im, że rusza wraz ze mną
zbadać okolicę i liczy, że przez ten czas oni zdołają zaprowadzić jaki taki porządek na stacji i
uspokoić panicznie nastrojonych pasażerów. To krótkie przemówienie odniosło pewien skutek.
Zawiadowca zajął się nawet rozstawieniem posterunków po obu stronach torów.
 W drogę, Karolu  powiedział do mnie Irvin.  I śpieszmy się. Im prędzej wrócimy, tym
lepiej. Za odwagę tych ludzi nie dałbym złamanego centa. Teraz nadrabiają miną, bo im się
wstyd zrobiło, ale jak nas tu nie stanie...  machnął ręką.
Pięciu Indian towarzyszyło nam. Wyrazili przypuszczenie, że gdzieś w pobliżu muszą
znajdować się ich pobratymcy, jeśli nawet nie wykryjemy tropów Cze-jenów, to sprowadzimy
pomoc.
Wskoczyliśmy na siodła i ruszyli żegnani przez gromadkę bardziej odważnych podróżnych.
Większość siedziała w wagonach i w budynku stacyjnym, bojąc się nosa wytknąć. Jak gdyby ten
sposób postępowania gwarantował im bezpieczeństwo.
Jechaliśmy tak długo, aż przybyliśmy w pobliże stacji pocztowej położonej na drodze ze
Zliwkowego Strumienia do Denver. Stacja składała się z kilku skromnych zabudowań, ale nie
dostrzegliśmy wokół nich ani żywej duszy. Już chciałem skierować wierzchowca pod okna
najobszerniejszego, mieszkalnego domu, gdy Irvin mnie zawrócił.
 Szkoda czasu. Wezmą nas za bandytów. Zanim sprawę wyjaśnimy, zmarnujemy kilka
godzin. I nawet jeśli się dogadamy, bardzo wątpię, czy ktokolwiek zgodzi się nam towarzyszyć.
Ruszajmy dalej. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • granada.xlx.pl
  •