[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rozdzierające niebo. Przecięła je te\ błyskawica, a oszołomiona gromada ludzi na pró\no wypatrywała
nadciągającej burzy. Teraz śpiew mę\czyzn z Arkham słychać było wyraznie, a Wheeler widział przez lunetę, jak
wszyscy trzej wznoszą do góry ręce w rytm nuconych słów. Z jakiejś farmy dobiegło zajadłe szczekanie psów.
Zwiatło dnia uległo dziwnej zmianie, wieśniacy ze zdumieniem wpatrywali się w horyzont. Fioletowa ciemność, na
skutek pogłębionej szarości nieba, spowiła huczące góry. Znowu przeszyła niebo błyskawica, jeszcze silniejsza ni\
poprzednia, a wokół kamiennego ołtarza roztoczyła się chmura. W tym momencie nikt nie patrzył przez lunetę.
Lelki kozodoje krzyczały bezustannie, a wieśniacy z Dunwich skupili się jeden przy drugim, aby w ten sposób
stawić czoło niepojętej grozie, jaką nabrzmiało całe powietrze.
Niespodziewanie rozległ się donośny, ochrypły głos, którego nikt spośród tych, co go słyszeli, nigdy w \yciu nie
zdołał zapomnieć. Nie mógł to być głos ludzki, \aden człowiek nie dobyłby z siebie tak odra\ających dzwięków.
Ju\ prędzej mo\na by rzec, \e pochodził z piekła, gdyby nie był umiejscowiony tak wyraznie przy ołtarzu ze skały
na wzgórzu. Trudno to nawet nazwać dzwiękiem czy głosem, bo jego upiorny, basowy tembr poruszał struny
świadomości i strachu, o wiele subtelniejsze ni\ ucho. Jednak\e trzeba w końcu tak to określić, bo w gruncie
rzeczy były to artykułowane, choć niezbyt zrozumiałe słowa. Były głośne... a nawet głośniejsze od grzmotów
podziemnych i rozdzierających niebo... ale wydawała je istota niewidzialna. A poniewa\ wyobraznia mo\e
podsuwać najrozmaitsze przypuszczenia, jeśli chodzi o świat istot niewidzialnych, zgromadzeni u stóp wzgórza
wieśniacy jeszcze ciaśniej się skupili, z dr\eniem oczekując wymierzonego w nich ciosu.
- Ygnaiih... ygnaiih.. thfithkh'ngha... Yog-Sothoth... - rozległ się ochrypły głos. - Y'bthnk... h'ehye-n'grkdl'lh...
Głos ten zamilkł, jakby pod wpływem jakiejś walki psychicznej. Henry Wheeler wytę\ył wzrok przez lunetę, ale
zdołał dojrzeć tylko trzy groteskowe sylwetki ludzkie na szczycie, wykonujące rękoma szaleńcze gesty w
kulminacyjnym momencie rzuconego zaklęcia. Z jakich to czarnych otchłani lęku albo namiętności, z jakich
przepaści pozakosmicznej świadomości i mrocznego, z dawna skrywanego dziedzictwa wywodziły się te
niezrozumiałe gromkie odgłosy? Nagle wystąpiła w nie siła i stały się lepiej zrozumiałe, jakby pod wpływem
nabrzmiałej wściekłości.
- Eh-ya-ya-yahaah-e'yayayayaaa... ngh'aaaaangh'aaa... h'yuh... h'yuh,,, Na pomoc! Na pomoc!... oo-oo-oo...
Ojcze! Ojcze! Yog-Sothoth!...
Zapadła cisza. Wieśniacy stojący na drodze przy wzgórzu pobledli, oszołomieni sylabami w języku angielskim,
które dotarły do nich jak grom z przera\ającej pustki wokół kamiennego ołtarza, ale ju\ nigdy więcej nie mieli ich
usłyszeć. Wtem podskoczyli gwałtownie, bo jakaś straszliwa eksplozja zdawała się rozdzierać góry; ogłuszający
huk, dobywający się z ziemi albo z nieba, nie wiadomo skąd. Błyskawica przeszyła fioletowy zenit i opadła na
kamienny ołtarz, a wielka fala niewidzialnych mocy i nieopisanego fetoru spłynęła ze wzgórza i rozlała się po całej
okolicy. Drzewa, trawa, krzewy przechylały się, jakby z wściekłością smagano je biczem; a przera\onych
wieśniaków, którzy prawie dusili się od tego zabójczego smrodu, zupełnie ścięło z nów. Psy wyły bez przerwy,
trawa i cała roślinność przywiędły, stały się \ółtoszare, a pola i lasy zostały usiane martwymi lelkami.
Smród ulotnił się wkrótce, ale roślinność ju\ nigdy nie od\yła. Po dziś dzień wszystko, co rośnie na wzgórzu i w
jego pobli\u, wygląda dziwnie i niesamowicie. Curtis Whateley właśnie odzyskał przytomność, kiedy uczeni z
Arkham, w jasnych promieniach słońca, zeszli na dół. Zachowywali powagę i spokój, choć wstrząśnięci byli
wspomnieniem i refleksjami jeszcze straszniejszymi ni\ te, które zawładnęły wieśniakami i przeszyły ich takim
lękiem. W odpowiedzi na zalew pytań potrząsali głowami i mówili tylko o jednym istotnym fakcie.
- Potwór zniknął na zawsze - zapewnił Armitage. - Stał się tym, czym był niegdyś, i ju\ nigdy więcej nie będzie
istniał na ziemi. Był nienormalnym zjawiskiem w normalnym świecie. Miał w sobie tylko odrobinę materii w
naszym pojęciu tego określenia. Był podobny do swego ojca... i powrócił do ojca, do jego królestwa albo nie
znanych nam wymiarów znajdujących się poza zasięgiem materialnego wszechświata. Do jakiejś otchłani, z której
mogły go wywołać i sprowadzić na pewien czas w góry tylko bluzniercze obrzędy.
Zapanowała krótka chwila ciszy, podczas której rozproszone myśli Curtisa Whateleya zaczęły się układać w jeden
ciąg; objął głowę rękoma i wydawał z siebie jęki. Wracała mu pamięć, a koszmar, jaki pozbawił go świadomości,
teraz znowu pojawił mu się przed oczami.
16 z 17 2007-08-13 00:07
R'lyeh - zaginione miasto cyklopów http://rlyeh.ms-net.info/index2.php
- Och, mój Bo\e, ta połowa twarzy... ta połowa twarzy na górze... z czerwonymi oczami albinosa i włosami jak
szczecina, bez brody, całkiem jak u Whateleyów... ośmiornica, krocionóg, coś jakby pająk, ale na wierzchu połowa
ludzkiej twarzy. Przypominała Wizarda Whateleya, tylko \e była o wiele szersza.
Urwał wyczerpany, a cała grupa wieśniaków, wsłuchująca się w te koszmarne słowa, patrzyła na niego z
osłupieniem. Tylko stary Zebulon Whateley, który zawsze pamiętał ró\ne wydarzenia z dalekiej przeszłości, a
który dotychczas milczał, oznajmił donośnym głosem:
- Piętnaście lat temu słyszałem, jak Stary Whateley mówił, \e któregoś dnia usłyszymy dziecko Lavinii
wykrzykujące imię swego ojca na szczycie Sentinel Hill...
Jednak\e przerwał mu Joe Osborn zwracając się z pytanie do uczonych z Arkham:
- Ale co to było i w jaki sposób Wizard Whateley to przywołał?
Armitage odparł, starannie dobierając słowa:
- Była to... no có\, była to siła, która nie przynale\y do znanej nam przestrzeni, siła, która działa, rośnie i
kształtuje się wedle zupełnie innych praw, ni\ znane są w naszej przyrodzie. Nie powinniśmy czegoś takiego
przywoływać stamtąd, robią to tylko nikczemni ludzie wyznający nikczemne kulty. Coś z tego było właśnie w
Wilburze Whateleyu... co czyniło z niego diabła i potwora ju\ od najmłodszych lat, a jego śmierć była strasznym
widowiskiem. Spalę jego przeklęty pamiętnik, a wam radzę rozburzyć ten kamienny ołtarz i wszystkie stojące
kręgiem kolumny na wzgórzach. To dzięki nim właśnie Whateleyowie z taką lubością przywoływali te istoty...
które zamierzały zniszczyć całą rasę ludzką, a naszą ziemię zawlec w jakieś nieznane nam miejsce i w
niewiadomym celu.
A jeśli chodzi konkretnie i tego potwora, którego właśnie się pozbyliśmy, to Whateleyowie chowali go dla jakiejś
strasznej misji, która się dopiero potem miała wypełnić. Rozrastał się on w szybkim tempie z tej samej przyczyny,
jak i Wilbur, który przecie\ rozwijał się o wiele szybciej ni\ ludzie, ale ten potwór pokonał pod tym względem
Wilbura, bo było w nim więcej cech stamtąd. Nie ma potrzeby zastanawiać się, w jaki sposób go tutaj Wilbur
przywołał, bo nie zrobił tego. Był to jego blizniaczy brat, tylko \e bardziej podobny był do ojca, ani\eli Wilbur.
Autor: Howard Phillips Lovecraft
[
17 z 17 2007-08-13 00:07 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • granada.xlx.pl
  •