[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wrażenie, że dopiero się rozgrzewa. Przed sobą miałem jeszcze tylko świetną i
najszybszą ze wszystkich angloarabską klacz janowskiej hodowli, na której siedział
kandydat na pułkownika, Ciesielczuk. Odległość między nami zmniejszała się dość
szybko, ale kiedy byłem tuż-tuż, Wojtek zaczął zdecydowanie zwalniać, przytrzymując
konia. Minąłem go i dopiero wtedy usłyszałem głos Rucząja, który wykrzykiwał coś już
dłuższą chwilę. Uważajcie, droga!!! Aąka się kończy! Droga! Kostka! Niestety, kiedy
go zrozumiałem, było za pózno na cokolwiek, bo kilkanaście metrów przed sobą
zobaczyłem idącą pod kątem drogę wyłożoną kostką. Gwałtowne ściągnięcie konia w
tym momencie równało się pewnej katastrofie. Postanowiłem lekkim łukiem wjechać
na kostkę, licząc, że wpadając na śliską nawierzchnię, Mąciu jakimś cudem się
wybroni. Ogierowi podcięło lewą przednią nogę i niewiele brakowało, żeby zarył łbem.
W tej samej chwili instynktownie pociągnąłem go wodzami do góry i odciążyłem przód,
odchylając się maksymalnie na zad konia. Arab natychmiast złapał równowagę i
pogalopowaliśmy dalej drogą. Prawdę powiedziawszy, wszystko działo się w takim
tempie, że nie miałem czasu się wystraszyć, ale jadący z tyłu mówili, że nie chcąc
patrzeć na to, co się stanie, pozamykali oczy. Jadąc w dalszym ciągu po kostce,
str. 51
zwalniałem stopniowo galop. Jak się okazało, droga prowadziła wprost do kościoła.
Podjechałem pod same schody, zdjąłem czapkę i podziękowałem Bogu za mojego
kuhailana. Gdybym siedział na innym koniu, nawet nie chcę myśleć, jak by się to
mogło skończyć.
Wieczorna uczta była niezwykle wystawna, a menu mógłby pozazdrościć
niejeden pięciogwiazdkowy hotel. Serwowano ryby, przepysznego smażonego suma i
mojego ulubionego lina w śmietanie. Był także wędzony węgorz i przyrządzone na
kilka sposobów śledzie. Pułkownik %7łebrowski przywiózł z Mazur dziczyznę, i to nie
byle jaką. Pierwszy i jak dotąd jedyny raz w życiu jadłem kotlet z żubra. Na półmiskach
leżały pieczone dzikie kaczki, pasztet z zająca, a także rozpływająca się w ustach
sarnina. Zwykłych wędlin, zup czy bigosów nawet nie chce mi się wspominać.
Oczywiście, były miody, i to wedle uznania grzane, tudzież zimne z cytryną. Słowo
honoru, w czasie żadnej Wigilii nie obżarłem się tak jak wtedy.
Za stołem siedziało przynajmniej dwadzieścia osób, humory dopisywały,
panowała ogólna wesołość, a opowieściom nie było końca. Szczególnie ciekawe były
pułkownikowskie małżonki, które nie przebyły trasy, a koniecznie chciały wiedzieć, co
też działo się po drodze. Chętnych do dzielenia się opowieściami nie brakowało, ale
bezapelacyjnie prym wiódł wśród wszystkich pułkownik Kordalski, który po dwóch
grzanych miodach opowiadał rzeczy wręcz niestworzone. Jedne sytuacje ubarwiał,
drugie zupełnie przeinaczał, jeszcze inne całkiem wymyślał. W efekcie, z jego słów
wyłaniał się obraz prawdziwie heroicznej wyprawy, a biorących w niej udział należało
traktować niemal jak bohaterów. I jeśli idzie o zdolności do koloryzowania
rzeczywistości, to pan Zagłoba znalazłby w Kordalu godnego następcę.
W pewnym momencie Ferenszkiewicz zastukał widelcem w kielich, a następnie
podniósł się od stołu.
Czy będzie wolno wznieść specjalny toast? zapytał.
Wznoś, waść poprosił Dudek, który był w Orłowie gospodarzem, jako że
dom należał do jego teściów. Uciszcie się zawołał do rozmawiających ciągle w
rogu stołu Pułkownik Ferenszkiewicz chce przemówić.
Kiedy zapanowała zupełna cisza, Lechu przygładził ręką wąsa i począł mówić
tak:
Czytając Sienkiewicza, nie mogłem się nadziwić, jak to kiedyś bywało...
Pułkownicy nie dość, że byli wykształceni, dobrze sytuowani, to jeszcze najodważniejsi
i najsprawniejsi w boju.
Tak było powiedział ktoś od stołu.
Właśnie ciągnął Ferenszkiewicz. Tymczasem teraz, a przynajmniej do
niedawna panował u nas stereotyp, że jak ktoś ma coś w głowie, to fizycznie musi być
ostatnim lebiegą. I odwrotnie, jeżeli ktoś ma silne i sprawne ciało, to z pewnością jest
[ Pobierz całość w formacie PDF ]