[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ciela, żeby go odsprzedał. Właśnie wtedy Vincent dowiedział się o zabie-
gach Catherine i tak doszło do zawarcia tej znajomości.
Nie okłamał Larissy, mówiąc jej, w jaki sposób dorobił się swojego
majątku. Catherine zapłaciła mu ogromne honorarium za znalezienie spo-
sobu na właściciela i skłonienie go do sprzedaży domu - w tym szczegól-
nym wypadku była to stadnina koni wyścigowych w Kent, o której kupnie
ten człowiek nigdy by sam nie pomyślał, chociaż był zapalonym konia-
rzem, a także zaproszenie na oficjalne spotkanie u królowej, przy czym
załatwienie obu tych spraw nie przysporzyło Vincentowi najmniejszych
trudności.
Catherine wciąż czuła się zobowiązana wobec Vincenta, a przynajm-
niej poczuwała się do wdzięczności. Naprawdę kochała swój dom. Vincent
zastanawiał się często, czy jest to powód, dla którego, ilekroć nieoczekiwa-
nie pojawia się u niej, dom jest zaopatrzony w całą masę delikatesów, na-
wet gdyby Catherine miała jadać sama. Wyborne jedzenie, którym często
się delektował, zawdzięczał talentom jej kucharza. Znajdował nawet
upodobanie w towarzystwie Catherine, jej świetnym dowcipie, zdolnym
rozbawić go od czasu do czasu, choć przecież nie należał do ludzi, których
byle co jest w stanie rozśmieszyć. Spodziewała się, że zostanie u niej na
noc. Tak też planował. Po to tutaj przyszedł. O ile jednak w ciągu dnia
przepełniało go pożądanie, tego wieczoru nie czuł absolutnie nic.
Nie z winy Catherine, ślicznej i uległej jak zawsze. To była wina Laris-
sy. Nadal jeszcze absorbowała jego myśli, nawet w ciągu tych kilku godzin
spędzonych z inną kobietą. Wyszedł od razu po kolacji. Catherine nie kryła
rozczarowania, choć się o to starała. Jeszcze nigdy tak nie postąpił. Gdyby
jednak został, prawdopodobnie wprawiłby ich oboje w zakłopotanie. Wró-
cił do domu. Wszakże nie bez pewnej obawy  przecież doskonale wie-
dział, że tak bliska obecność Larissy będzie dla niego poważnym proble-
mem tego wieczoru. Ulokowanie jej w pokoju obok własnej sypialni, bez
żadnych zamków w dzielących ich drzwiach, było czystym szaleństwem.
Przecież nie spodziewał się żadnych gości podczas świąt. Chciał ją mieć
pod ręką. Myślał, myślał jak szalony o tym, co będzie po uwiedzeniu, kiedy
nadal będzie z nią dzielił łóżko, przynajmniej do powrotu jej ojca, i tak to
zaaranżował, żeby mieć do niej łatwy dostęp.
Miał rację. Nie mógł zasnąć. Miał także rację, że nie potrafi się oprzeć i
nie wejść tej nocy do jej pokoju. Miał już gotowy pretekst, na wypadek
gdyby się obudziła. Ale nie. Spała w najlepsze. Nawet nie starał się zacho-
wywać cicho, chciał, żeby się obudziła. A ona nadal spała. Doprowadzała
go do szaleństwa.
Z drugiej strony nie umiałby powiedzieć, skąd znalazł w sobie tyle sil-
nej woli, żeby stąd wyjść, nie niepokojąc jej. Nawet udało mu się zasnąć,
prawdopodobnie dlatego, że już prawie świtało. W końcu spędził większą
część nocy w jej pokoju, w stanie wzmożonego oczekiwania, które go
wreszcie wykończyło.
A śniło mu się, że widzi ją stojącą u jego łóżka, obserwującą go we
śnie, tak jak on przedtem patrzył na nią...
To nie był sen. Również Larissa nie mogła spać, chociaż w przeciwień-
stwie do niego nie wiedziała, co jej tak bardzo przeszkadza i sprawia, iż
rzuca się, kręci i co parę minut przewraca na poduszce, chcąc za wszelką
cenę zasnąć. Słyszała kroki Vincenta w holu, wiedziała, że to on, ponieważ
ich drzwi były jedynymi i ostatnimi w tej najodleglejszej części korytarza.
Pózniej słyszała jakieś dzwięki, nic, co by można bliżej określić  aż otwo-
rzyły się wewnętrzne drzwi jej pokoju, a ona po prostu zamarła i na krótko
przestała oddychać.
To był on, a sama świadomość jego obecności sprawiła, że odżyły
wszystkie doznania z tamtego popołudnia. Nie wiedziała, czego mógł
chcieć, i nie zamierzała o to pytać. Gdy się przekonała, że nie przyszedł jej
obudzić, postanowiła nie otwierać oczu. Udawała, że śpi. Nie chciała nic
wiedzieć, naprawdę nie chciała.
Jej serce waliło tak głośno, że była pewna, iż on to musi słyszeć. Za-
chowywał się na tyle hałaśliwie, że obudziłby ją bez trudu - gdyby nie
udawała, że śpi. Pózniej zachowywał się cicho, tak cicho, że nie była już
pewna, czy nadal tu jest. Ale nie mogła się poruszyć ani otworzyć oczu,
żeby się o tym przekonać.
I słusznie, ponieważ w kilka godzin pózniej opuścił w końcu pokój.
Wtedy usłyszała go wyraznie, słyszała także, jak wzdycha.
Rozluzniła się wraz z zamknięciem drzwi. Nawet sobie nie zdawała
sprawy, jak bardzo była spięta przez cały czas, wiedziała też na pewno, że
rano będzie z tego powodu rozbita. Ale, zamiast się odwrócić do ściany i
spróbować w końcu zasnąć, udała się niemal bezwiednie w ślad za baro-
nem. Nie od razu. Naprawdę nie chciała spotkać się z nim twarzą w twarz
po tym przyprawiającym o rozstrój nerwowy, ciężkim doświadczeniu. A
jednak minęła powoli garderobę, weszła do łazienki, aż przystanęła przy
drzwiach prowadzących do jego pokoju, przykładając ucho do drewnianej
powierzchni.
Minęło dziesięć minut, dwadzieścia. Rozbolało ją ucho. W pomiesz-
czeniu panował chłód, nie docierało tu ciepło z kominka, a stojący w rogu
przenośny piecyk był wyłączony. Dreszcze przebiegały po jej plecach. I
wtedy zrobiła coś, co mogło się okazać największym głupstwem na świe-
cie, czymś, czego nigdy dotąd nie zrobiła ani też nie zamierzała zrobić.
Otworzyła drzwi do jego pokoju.
Tłumaczyła sobie, iż chce się tylko upewnić, że udał się na spoczynek i
już nie wróci do jej pokoju. A jednak, gdy ujrzała go leżącego w łóżku,
podeszła bliżej, na przekór rozumowi, który ją ostrzegał, by tego nie robiła. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • granada.xlx.pl
  •