[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nic... ci niejest?- wyjąkał z trudem.
- Mnienie, aletobietak.
Rocky ściągnęłarękawiczkę i dotknęłajegotwarzy.
jan+a43
us
o
l
a
d
n
a
c
s
40
- Zaczekaj, zaraz cię wytrę - szepnęła i sięgnęła do kie-
szeni kurtki.
Była to ta sama kurtka, którą miała na sobie, kiedy ją
potrącił.
- Nie trzeba - zaczął i jęknął. Sięgnął do kieszeni smo-
kinga i wyjął chusteczkę.
- Zostaw - powiedziała Rocky, patrząc na delikatny,
śnieżnobiałymateriał. - Poplamiszjąkrwią.
Dla Wortha kilka centymetrówkwadratowych bawełny nie
byłoczymś, ocowartosię troszczyć. Przyłożył białą chuste-
czkę do rozciętej, porządnie już spuchniętej dolnej wargi. Jak
to dobrze, że jutro nie muszę nigdzie wychodzić, pomyślał
z ulgą.
- Cotywłaściwietutaj robisz?
Worth był pewien, że to samo chciałyby wiedzieć pielęg-
niarki wizbie przyjęć, McGuire i jego agent ubezpieczenio-
wy. Oni jednakniepatrzylibyna niegoztaką podejrzliwością.
Rockyzmrużyłaoczy.
- Wieczornaprzejażdżka, co?
- Coś wtymrodzaju- z trudemwymamrotał przez opu-
chnięte wargi Worth.
- Niezbyt torozsądne.
- I ktotomówi.
Rockyspuściła głowę. Dotej chwili była taką RockyGri-
mes, jaką zapamiętał - lekkoroztrzęsioną poniedawnej bójce,
ale wciąż pewną siebie, cały czas wofensywie. Teraz nagle
ulotniła się cała jej energia. Skrzyżowała ramiona na piersi,
a jej twarz była równie blada jak tarcza wyglądającego zza
chmur księżyca.
Worthzupełnie zapomniał oswoichobrażeniach. Nie my-
ślał też, wjakimstanie jest jej kurtka. Kierowany niemożłi-
jan+a43
us
o
l
a
d
n
a
c
s
41
wym do opanowania instynktem, podszedł bliżej i wziął ją
wramiona.
- Już powszystkim. Toprzecież najważniejsze- rzekł.
Rockylekkowestchnęła.
- Jeszczenigdywżyciu taksię niebałam- odparła drżą-
cymgłosem.
Worth poczuł jej dłonie zaciskające się na jego płaszczu.
Poczuł się bardzosilnyi odpowiedzialny.
- Już dobrze.
- Oni chcieli...
- Aleniezrobili tego. Aterazjuż ichniema.
- Dzięki tobie.
Nie było to prawdziwe podziękowanie, ale Worth prawie
się uśmiechnął - a wkażdymrazie uśmiechnąłby się, gdyby
pozwoliłyna tojegowargi. Zamiast tegogładził japoplecach
i włosach. Był już spokojny i bardzo, bardzo zadowolony.
Zachwycał się jedwabistą miękkością jej włosówi ich niesa-
mowitymzapachem. Przywiodłymuna pamięć łąki wświetle
księżyca.
Czyżbydoznał wstrząsumózgu?
- Poczekaj chwilę, tylko zaparkuję samochód - powie-
dział wkońcu. - Odprowadzę cię dodomui wszystkowyjaś-
nię twemu dziadkowi.
Rockyzadrżała!
- Coci jest?Cosię stało?
Milczała. Worthodrazu zauważył, że gonie ignoruje. Po
prostu powstrzymuje łzy. Nigdy wżyciu nie umiał radzić
sobie z płaczącymi kobietami, alewiedział, żeczęsto łzysta-
wałysię ichpodstępną bronią. Czytakjest i teraz?
Zcałą mocą odrzucił topodejrzenie.
- Powiedz, coci jest - szepnął.
jan+a43
us
o
l
a
d
n
a
c
s
42
- On nie żyje.
Worth rozejrzał się dokoła. Czyżby nie zauważył ciała
staruszka? Nie, to niemożliwe. Po ucieczce tamtych dwóch
Rockyna pewnobydoniegopodbiegła - gdybytugdzieś był.
Atomogło znaczyć tylkojedno.
- Kiedy? - spytał, wiedząc, że to z jego strony jedyna
możliwa reakcja.
Minęłachwila, zanimodpowiedziała.
- Tamtego wieczora, kiedy my... ty... Wróciłamdo do-
mu, a onjuż nie żył.
DecyzjaWorthabyłabłyskawiczna.
- Chodz.
- Dokąd?
Wskazał ręką autoi skierował ją wjegostronę.
- Drżysz nietylkozestrachu, alei z zimna. Musiszgdzieś
usiąść i się ogrzać.
- Alejatuniedalekomieszkam.
Worth spojrzał przez ramię. Tego wieczora okienko sute-
reny było ciemne. Wolał nie myśleć, jak tamjest zimno,
mokroi ponuro.
- Naprawdę chcesz tam spędzić dzisiejszy wieczór?
Sama?
Niespojrzałamuwoczy, alekiwnęłagłową.
- Ajeśli wrócą tamci dwaj? Jeśli wiedzą, gdzie miesz-
kasz?
- Wiedzą.
- Tocię dopadną.
Chwycił ją po prostu za ramię, wepchnął do auta, sam
usiadł za kierownicą i natychmiast ruszył.
- Dlaczego to robisz? - Rocky pierwsza przerwała mil-
czenie.
jan+a43
us
o
l
a
d
n
a
c
s
43
- Nie wiem- odparł, bo na tyle tylko było go stać bez
zastanowienia.
Rockyuznałajegoodpowiedz zazadowalającą.
- Dokądjedziemy?
- Dodomu. Domojegodomu.
- Czyżbyś wtensposóbgrzeczniedawał mi dozrozumie-
nia, że przydałabymi się kąpiel?
Worth zrozumiał, że dziewczyna zaczyna dochodzić do
siebie, i samteż nieco się rozluznił.
- Jeśli tegowłaśniechcesz- odparł.
- Ważniejsze jest, czego ty chcesz? - Rocky rękawem
wytarła twarz. - Może nie jestemzbyt doświadczona, ale
wbajki już nie wierzę.
- Ma mnietoucieszyć czyrozczarować?
- Chodzi mi oto., żeludzie twegopokrojuraczej nieza-
wierają bliższej znajomości z ludzmi takimi jak ja. Dzięki
waszymksiążeczkomczekowymwcaleniemusiciesobiebru-
dzić rąk.
- Tobyś wolała?Pieniądze?
- Lepiej stań na najbliższych światłach i pozwól mi wy-
siąść.
Worthoczywiścieminął światłai skręcił wlewo.
- Przecież sama też niemaszochotywracać dotej wilgot-
nej nory - zauważył spokojnie.
- Ale mogłabympójść doparafii św. Tymoteusza. Ksiądz
Carmichael pozwoli mi zostać wschronisku młodzieżowym,
dopóki sobieczegoś nie znajdę. Tomój wielki przyjaciel.
Agdzie się podziewał ten wzór cnót, kiedy atakowali ją
tamci dwaj?
- Jutro możesz nawet polecieć do Tybetu i zaprzyjaznić
się z yeti, jeśli na to będziesz miała ochotę - zapewnił ją
jan+a43
us
o
l
a
d
n
a
c
s
44
Worth. - Dzisiaj zostaniesz tam, gdzie jest ciepło i bez-
piecznie.
Czuł, że spogląda na niego od czasu do czasu, ale nie
odezwała się więcej. Wcale mu to nie przeszkadzało. Sam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]