[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Trystan jest ojcem - powtórzyÅ‚ Trefor. - Przy­
najmniej moja mama tak mówi.
- A co na to nasz tata?
- Powiedział- że najpierw nie wierzył, ale teraz
już wierzy.
Arthur zlazł powoli z przyrodniego brata.
To musiaÅ‚a być prawda. MusiaÅ‚a, skoro tak twier­
dzÄ… jego ojciec i matka Trefora.
Sam widział kiedyś Trystana wychodzącego z ich
domu po sam na sam z matką. Słyszał płacz matki
tamtej nocy. ZastanawiaÅ‚ siÄ™ wtedy, co to może zna­
czyć; teraz już wiedział.
- Ale nie powiesz swojej mamie, że ci powiedzia­
łem? - spytał z niepokojem Trefor.
Arthur pokrÄ™ciÅ‚ powoli gÅ‚owÄ… i ruszyÅ‚ przed sie­
bie.
- DokÄ…d idziesz?
Arthur milczał.
Ani on, ani Trefor nie zauważyli jezdzca, który
zsunął się z konia i ukryty za krzakami, podsłuchiwał
ich rozmowÄ™.
Trystan patrzył na szachownicę i próbował skon-
centrować się na grze. Nie był namiętnym graczem,
od szachów wolał ćwiczenia na powietrzu i inne tego
rodzaju rozrywki. Ojciec, Dylan, sir Edawrd i inni
pojechali na polowanie, ale lady Rosamunde nie była
dzisiaj w nastroju do konnych przejażdżek.
Postanowił z nią zostać. Zaproponowała grę
w szachy, a on na to przystał.
W sali nie byli bynajmniej sami. Krzątały się tu
służki, roznosząc przekąski dla dzierżawców, którzy
mieli jakieś sprawy do ojca i czekali na jego powrót.
Chichocząc i szepcząc między sobą niczym stadko
wróbli, wyczyściły też palenisko, roznieciły nowy
ogień, wymieniły na nowe wypalone łuczywa
w Å›ciennych uchwytach i rozÅ‚ożyÅ‚y na posadzce no­
we maty.
Trochę przeszkadzały mu się skupić, ale Trystan
wiedziaÅ‚, że nawet gdyby zachowywaÅ‚y grobowe mil­
czenie i zwracały na siebie tyle uwagi co drewniane
sprzęty, i tak przegrałby tę partię.
Lady Rosamunde, choć staraÅ‚a siÄ™ z tym masko­
wać, była wspaniałą szachistką. Mogła się rumienić
i krygować, ale on i tak dostrzegał w jej oczach ten
charakterystyczny blask woli zwycięstwa.
Ojciec pomylił się, twierdząc, że lady Rosamunde
nie ma w sobie ikry. Miała ją, a jakże, kiedy zależało
jej na pokonaniu przeciwnika, a Trystan podejrzewał,
że na wygranej zależało jej zawsze, i to nie tylko
w grze w szachy.
Teraz, na przykÅ‚ad, domyÅ›laÅ‚ siÄ™, że już dawno za­
planowała swój ruch, a zwlekała z jego. wykonaniem
tylko po to, by stworzyć wrażenie, że nie bardzo wie,
co robi.
On ze swej strony zwlekaÅ‚, bo nie mógÅ‚ siÄ™ skon­
centrować na grze.
Myślał o Mair i jej dziecku.
O jej domniemanym dziecku.
O swoim domniemanym dziecku.
O ich domniemanym dziecku.
Wspominał rozmowę, jaką odbyli w nocy.
Powiedziała, że żadnego mężczyzny nie kochała
na tyle, żeby za niego wyjść. Ani Dylana, ani Ivora
i jego najwyrazniej też nie.
Może to i lepiej. Bo co by zrobił, gdyby wyznała,
że go kocha? Jak sama powiedziała, skoligacił się
z potężnym normańskim rodem. Zerwanie umowy,
którą z nimi zawarł, spowodowałoby katastrofalne
konsekwencje, i to nie tylko dla niego. Dylan miaÅ‚ ra­
cję, mówiąc, że to, co zrobił Trystan, może się odbić
na całej rodzinie. Choć ojciec też miał potężnych
i wpÅ‚ywowych przyjaciół, Trystan wcale nie byÅ‚ prze­
konany, czy ich pomoc przeważyłaby szkody, jakie
mógł wyrządzić sir Edward.
Nie, prosząc lady Rosamunde o rękę, wkroczył na
drogÄ™ bez powrotu.
- Jak to jest z tą zamianą wieży i króla? - spytała,
patrzÄ…c na niego pytajÄ…co swoimi wielkimi, wodni­
stymi błękitnymi oczami.
Wytłumaczył jej cierpliwie, zastanawiając się
w duchu, jak mógÅ‚ w ogóle pomyÅ›leć, że jest wdziÄ™­
czniejsza od Mair. Oczy Mair były niczym gwiazdy,
pełne blasku i światła; w oczach Rosamunde czaiła
się chciwość i przewrotność.
Gdyby Mair urodziÅ‚a mu dziecko, to dobrze by by­
ło, żeby odziedziczyło po niej te żywe brązowe oczy.
I piegi na nosie, przywodzące na myśl całuski dobrej
wróżki.
Zerknął na Rosamunde. Skupiła wzrok na czymś
za jego plecami. Wydęła różowe wargi i najwyrazniej
nie była zadowolona z tego, co widzi.
Ciekaw, co w sali ojca może przywoływać na jej
twarz taki wyraz, obejrzał się przez ramię.
To Arthur maszerował ku nim przez salę bardzo
zdecydowanym krokiem, nie zważajÄ…c na zacieka­
wione spojrzenia służek i czekających na barona
dzierżawców.
I nic dziwnego, że ściągał na siebie powszechną
uwagę. Nie ulegało wątpliwości, że brał udział w bój-
ce. WÅ‚osy miaÅ‚ zmierzwione i pozlepiane bÅ‚otem, po­
liczek otarty, rajtuzy porwane na kolanach.
- Zdążyłam już zauważyć, że waszym poddanym
zupełnie brak ogłady - powiedziała cicho lady Rosa-
munde - ale jak ten mały oberwaniec miał czelność
wejść bezceremonialnie do sali twojego ojca?
- Arthur ma wszelkie prawo tu wchodzić - wyjaÅ›­
nił jej Trystan. - Jest moim kuzynem w drugiej linii
i drugim synem Dylana.
- Ach, to ten nieślubny pomiot twojego kuzyna.
Trystan nic nie powiedział; bardziej interesował go
powód, dla którego Arthur przyszedł tu z taką zaciętą
minÄ….
WlepiajÄ…c wzrok w TrystanÄ…, a Rosamunde traktu­
jÄ…c jak powietrze, chÅ‚opiec zatrzymaÅ‚ siÄ™ jak na ko­
mendÄ™ przy stole.
- SÅ‚ucham, Arthurze? - Trystan spojrzaÅ‚ na chÅ‚op­
ca pytajÄ…co.
- ChcÄ™ wiedzieć, czy to prawda - wyrÄ…baÅ‚ chÅ‚o­
piec po walijsku.
Trystan poczuł, że się rumieni. Domyślał się już,
o co chodzi. Kto mu powiedział? Matka?
- TrochÄ™ ciszej, Arthurze - mruknÄ…Å‚.
- Nie! - odparował chłopiec buntowniczo, tak
jak zrobiłaby to zapewne jego matka. - Czy to
prawda?
Rosamunde pochyliła się w przód i syknęła:
- Trystanie, pozwolisz, żeby ten bękart zwracał
siÄ™ do ciebie takim tonem?
Arthur nie mrugnÄ…Å‚ nawet powiekÄ…, ale Trystan do­
strzegł iskierkę bólu w jego oczach. Lady Rosamunde
nie wiedziała, że Arthur, choć na co dzień posługuje
siÄ™ walijskim, to jak przystaÅ‚o na szlachetnie urodzo­
nego, zna również francuski.
- No, pozwolisz? - powtórzyÅ‚a Rosamunde, za­
nim zdążył ją o tym uprzedzić.
I wtedy Arthur dowiódł, że naprawdę jest synem
swojej matki. SpojrzaÅ‚ pogardliwie na lady Rosamun­
de i powiedział wyraznie i głośno w jej języku:
- Zamilcz, suko.
- Arthurze! - krzyknÄ…Å‚ Trystan, zrywajÄ…c siÄ™ na
równe nogi. Lady Rosamunde spÅ‚onęła krwistym ru­
mieńcem. - Chodz ze mną! Wybacz, pani.
- Ależ nie krÄ™puj siÄ™, panie - powiedziaÅ‚a ironicz­
nie.
Trystan chwycił chłopca za ramię i wyciągnął go
z sali. Zatrzymali siÄ™ w ustronnym zakamarku we­
wnętrznego podwórca.
- Nie powinieneÅ› jej tak nazywać, Arthurze! - za­
czął Trystan, spoglądając z góry na nie okazującego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • granada.xlx.pl
  •