[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zrezygnował.
Musiał się trochę pokręcić, zanim został w sali sam. Nie mógł dopuścić do tego, żeby ktoś ze
zwiedzających albo, co gorsza, strażnik dostrzegł jego wyczyn. Zauważył, że strażnik co pół godziny
obchodzi cztery sale. Uznał więc, że musi poczekać, aż tamten wyjdzie do sali islamu i jednocześnie
upewnić się, że w pobliżu nie ma żadnego zwiedzającego, i dopiero wtedy przystąpić do dzieła.
Upłynęła jeszcze godzina, nim Max poczuł się na tyle pewnie, żeby wyjąć podróbkę z kieszeni i
porównać z prawowitym królem, który stał dumnie w gablocie na swoim czerwonym polu. Dwaj
królowie spojrzeli na siebie, podobni jak bliznięta jednojajowe, chociaż jeden był uzurpatorem. Max
omiótł salę wzrokiem - wciąż pusto. W końcu to był wtorek, jedenasta przed południem, czas
krótkich ferii, no i świeciło słońce.
Max odczekał, aż strażnik odejdzie do islamskich artefaktów, po czym przystąpił do wykonania
dobrze przećwiczonej operacji. Za pomocą wielofunkcyjnego scyzoryka ostrożnie podważył pokrywę
gabloty z chińskim arcydziełem. Natychmiast rozległ się przerazliwy alarm, ale na długo przed
zjawieniem się pierwszego strażnika Max zamienił figury szachowe, zamknął pokrywę gabloty,
otworzył okno i swobodnym krokiem przeszedł do drugiej sali. Studiował szatę samuraja, kiedy dwaj
strażnicy wpadli do sąsiedniej sali. Jeden z nich zaklął, kiedy zobaczył otwarte okno, a tymczasem
drugi sprawdzał, czy czegoś nie brakuje.
- No a teraz chciałbyś się dowiedzieć - zaczął Max, wyraznie zadowolony z siebie - jak mi się
udało wpuścić obu braci w pu łapkę mata głupca. - Skinąłem głową, ale Max się nie odezwał, póki
nie zrobił następnego skręta. - Po pierwsze - ciągnął - ni gdy się nie spiesz z transakcją, jeżeli masz
coś, czego pragnie dwóch kupujących, a w tym wypadku obaj pragnęli tego wręcz desperacko.
Następną wizytę - Max przerwał, żeby zapalić pa pierosa - złożyłem w pewnym sklepie na Charing
Cross Road.
To nie wymagało szczególnych poszukiwań, gdyż oni ogłaszają się na żółtych stronach w dziale
 szachy" jak u MarIowe'a, jako  ci, którzy służą mistrzom i doradzają początkującym".
Max wstąpił do zatęchłego starego sklepu, gdzie go powitał podstarzały dżentelmen o wyglądzie
człowieka, który całe życie jest pionkiem: kimś, kto czasem wykonał ruch do przodu, mimo to
sprawiał wrażenie, jakby w końcu miał zostać pobity - z pewnością nie był to typ, który dociera na
drugą stronę szachownicy, by stać się królem. Max zapytał go o komplet szachów, który zobaczył na
wystawie. Potem nastąpiła seria przemyślanych pytań, które niby przypadkowo doprowadziły do
wartości czerwonego króla w Komplecie Kenningtonów.
- Gdyby taka figura trafiła kiedyś na rynek - zastanowił się stary sprzedawca - cena mogłaby
przekroczyć pięćdzie siąt tysięcy funtów, bo wszyscy wiedzą, że jest dwóch muro wanych chętnych.
Ta informacja skłoniła Maksa do wniesienia kilku poprawek do planu. Powstał następny problem:
Max wiedział, że nie wystarczy mu pieniędzy na wyprawę do Nowego Jorku. Musiał więc  nabyć"
kilka małych okazów z wielkich domów, takich, których można się było prędko pozbyć, żeby
odwiedzić Stany z kapitałem wystarczającym do wprowadzenia w życie jego zamysłów. Na
szczęście był środek sezonu kry-kietowego.
Kiedy Max wylądował na lotnisku Kennedy'ego, nie zadał sobie trudu, żeby odwiedzić dom aukcyjny
Sotheby czy Christie, polecił natomiast kierowcy żółtej taksówki zawiezć się na ulicę
Siedemdziesiątą Dziewiątą Wschodnią do Philips Auctioneers. Odczuł ulgę, gdy na widok delikatnie
wyrzezbionej figury skradzionej z British Museum młody asystent nie okazał specjalnego
zainteresowania.
- Czy zna pan jej pochodzenie? - padło pytanie.
- Nie - odparł Max. - Od lat jest w mojej rodzinie. Sześć
tygodni pózniej opublikowano katalog sprzedaży. Max
z zadowoleniem odkrył, że pozycja numer 23 została wymieniona jako obiekt nieznanego
pochodzenia, o wartości trzystu dolarów. Ponieważ nie należała do przedmiotów zaszczyconych
fotografią, Max miał pewność, że mało kto, jeżeli w ogóle ktokolwiek, zainteresuje się czerwonym
królem, zatem mało prawdopodobne, żeby zwrócił uwagę Edwarda lub Jamesa Kenning-tonów. To
znaczy, dopóki on ich nie uświadomi.
Na tydzień przed aukcją Max zatelefonował do Philipsa w Nowym Jorku. Zadał tylko jedno pytanie
młodemu asystentowi i otrzymał odpowiedz, że chociaż katalog jest dostępny od ponad miesiąca, nikt
nie wykazał specjalnego zainteresowania czerwonym królem. Max udał rozczarowanie.
Następnie Max zatelefonował do pałacu Kennington. Kusił lorda różnymi  gdyby",  ale", a nawet
 być może", aż uzyskał zaproszenie na lunch w klubie White.
Lord Kennington wytłumaczył swojemu gościowi przy zupie windsorskiej, żeby nie pokazywał
żadnych papierów przy lunchu, gdyż byłoby to wbrew regułom klubu. Max skinął głową, wsunął
katalog Philipsa pod krzesło i opowiedział starannie przygotowaną historyjkę o tym, jak przez czysty
przypadek, oglądając figurkę mandaryna w imieniu pewnego klienta, natrafił na czerwonego króla.
- Nie zwróciłbym nań uwagi - powiedział - gdyby nie za poznał mnie pan z tą historią.
Lord Kennington nie zawracał sobie głowy puddingiem (bułka z masłem przekładana bakaliami i
zapiekana z mlekiem i jajkami), serem (cheddar) ani krakersami, ale zaproponował, żeby zabrali
kawę do biblioteki, gdzie dozwala się rozmawiać o interesach.
Max otworzył katalog Philipsa na stronie z pozycją numer 23 i wetkniętymi tam kilkoma fotografiami,
których nie pokazał w domu aukcyjnym. Gdy lord Kennington zobaczył wycenę trzystu dolarów,
zapytał:
-Czy pan myśli, że Philips mógł poinformować mojego brata
o aukcji?
- Nie ma powodu, żeby tak przypuszczać - odparł Max. -Jeden z asystentów, który przygotowuje [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • granada.xlx.pl
  •