[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zniszczonego piękna. Charlie nie przyglą¬dał się im zbyt długo.
Na parapecie okna znalazł swój telefon, który położył tam wcześniej, żeby naładował się w promieniach
słooca.
Ikonka wiadomości migotała.
Odkąd opuścił dom, widok ten oznaczał dla niego wyłącznie paskudne kłopoty. Tylko jeden człowiek do
niego dzwonił.
Popatrzył na telefon, potem znów za okno.
Ale nie mógł tego tak zostawid. Był ciekawym chłopcem i po prostu nie mógł.
- Dobranoc, Lavinio - powiedział stanowczo i delikatnie wypchnął ją z pokoju.
I tak dostał wiadomośd od Rafiego.
Kiedy jej słuchał, powoli i miarowo podupadał na duchu. Wiele z tego, co Rafi powiedział... Policja.
Pociąg. Maccomo. Jego rodzice... O Boże. Na niego i na lwy czyhało wiele niebezpieczeostw. Wiele sił
sprzysięgło się przeciwko nim...
Przygryzł wargę.
Ale teraz jestem tutaj, powiedział sobie w myślach, chroniony przez Edwarda i króla Borysa. Nikt nas nie
znajdzie, jeśli zostaniemy tu i nie będziemy robili za dużo hałasu. Muszę tylko szybko odnaleźd rodziców i
ruszyd dalej, zanim Rafi wydobrzeje i zanim policja odkryje, że król Borys nas ukrywa. I nie wychylad się.
Był głęboko wdzięczny, że mają tę bezpieczną, wygodną kryjówkę.
Ludzie siedzieli w kółkach na wielkich, futrzastych poduchach na pod¬łodze z wypolerowanego drewna.
(Przynajmniej wyglądała na drewnia¬ną. W rzeczywistości był to ten specyficzny materiał, który
produkuje się z drewna i który bardzo przypomina drewno wyglądem, ale o wiele szybciej się zużywa. W
wielu częściach świata zabroniono jego produk¬cji, ponieważ marnowało się przy tym wiele dobrych
drzew. Ale Korpo¬racja sama go wynalazła, planując sprzedawad na całym świecie i zaro¬bid na tym
mnóstwo pieniędzy, gdyż ludzie potrzebowaliby go coraz więcej, sporo go jej jednak zostało. Nie chciała
na nim stracid, więc wy¬korzystała go do urządzania swoich Społeczności na całym świecie).
Wszyscy jedli i pili, i wdychali słodkie, chłodne powietrze Centrum Edukacyjnego Społeczności
Korporacyjnej.
-
To prawda, że pieniądze nie dają szczęścia - zaintonował melodyj¬
ny, współczujący głos. - Jak miałyby to robid?
Wszyscy uśmiechnęli się do siebie. Wiedzieli, że pieniądze nie dają szczęścia. Oczywiście, że nie. Byli o
wiele za inteligentni, żeby tak uwa¬żad.
-
Ale o ile wygodniej można dzięki nim żyd! - powiedział głos weso¬
ło. - Co daje wam szczęście? Wasi ukochani. A o ile mogą byd szczꜬ
liwsi, jeśli wam dobrze się powodzi!
Wszyscy, zadowoleni z siebie, pomyśleli o swoich rodzinach. Więk-szośd z nich mieszkała tutaj, w
Korporacyjnej Społeczności Zamkniętej. Uważali, że to cudowne miejsce, z jego zielenią autentycznej,
sztucznej trawy, szkołą tylko dla korporacyjnych dzieci, sklepami (sprzedającymi tylko korporacyjne
wyroby) i, co najlepsze, wysokim murem dookoła, tak że żadni przerażający biedacy, cudzoziemcy ani
dzieciaki z zewnątrz nie mogli się dostad do środka, by zakłócad spokojne życie Społeczno¬ści. Oczywiście
nawet za murem nie mogło byd żadnych naprawdę bied¬nych ludzi, bo naprawdę biedni ludzie mieszkali
w Biednym Świecie, chod czasami wpuszczano ich do Bogatego Świata, żeby wykonywali prace, których
nikt w Bogatym Świecie nie chciał wykonywad, i to wła¬śnie takich ludzi nie chciano widzied w
Społecznościach (chyba że cho-dziło o wykonanie jakiejś brudnej pracy). Gdyby próbowali dostad się do
środka, miała się zająd nimi ochrona.
Zamkniętych Społeczności było bardzo wiele. Niektóre z najbardziej popularnych oprócz biednych ludzi
nie wpuszczały również dzieci. Do¬rośli mogli tam zamieszkad i nigdy więcej już nie martwid się o
rowery, grę w piłkę, muzykę pop, śmiechy i krzyki. Inne zabraniały wstępu cu¬dzoziemcom i ludziom o
innym kolorze skóry - chociaż musiały na ten temat kłamad i udawad, że chodzi im o coś zupełnie innego.
Wszystkie miały swoje sposoby dbania, by do środka wpuszczano tylko ludzi po¬dobnych do tych, którzy
już tam mieszkali. „Wystraszeni, żałosni ludzie bez serca, bez rozumu, bez wyobraźni i w ogóle bez
niczego, co by za nimi przemawiało", jak nazywała ich z miażdżącą pogardą matka Char-liego. „Tacy, ca
nienawidzą życia. Bardzo dobrze, że wszyscy siedzą razem pod kluczem, dzięki temu reszta świata jest
przyjemniejsza
i bardziej interesująca!" A przynajmniej tak właśnie mówiła w domu, kiedy była sobą.
Teraz, w Centrum Edukacyjnym Społeczności Korporacyjnej, miała zmatowiałe włosy, w głowie mętlik i
nie wiedziała już, jakie ma zdanie na dany temat.
-
Pomyślcie tylko - ciągnął głos. Magdalena spróbowała pomyśled.
Nie potrafiła sobie do kooca przypomnied, na czym to polega. - Jeśli
możecie dad swoim najbliższym to, czego potrzebują, jacy będą szczꜬ
liwi. Jeśli możecie zapewnid im dach nad głową, nakarmid ich i pozwo¬
lid na prowadzenie stylu życia, na jaki zasługują - bezpieczeostwo i do¬
brobyt. Czy nie są tego warci? Oczywiście, że są!
Jedna czy dwie osoby na tym seminarium pomyślały mgliście gdzieś w głębi ducha, że przecież wszyscy
ukochani zasługują na wygodę i bez¬pieczeostwo - a ci niekochani też, może nawet bardziej... Ale myśl
ta szybko im umknęła.
-
A czy wy nie jesteście tego warci? - powiedział głos z przekona¬
niem. - Oczywiście, że jesteście! Możecie mied to, czego wasi rodzice
nigdy nie mogli wam zapewnid, bo nie mieli dośd szczęścia.
Słowa ociekały współczuciem.
-
Możecie dad to waszym dzieciom. Możecie sami wybrad życie, ja¬
kie chcecie prowadzid! Wyjdźcie naprzeciw swoim ambicjom! Nie ma
[ Pobierz całość w formacie PDF ]