[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Josie wahała się. Zerknęła spod kocy. Whitewater dotrzymywał słowa i
najwyrazniej ją ignorował. Wstała ostrożnie i z owiniętym dokoła siebie
kocem niezgrabnie podreptała na drugą stronę wodospadu. Tam, ukryta za
wielkimi paprociami i bambusami, mogła się wykąpać. Kąpiel była
wspaniała. Nigdy nie czuła się bardziej czysta, a włożenie na siebie ubrania
wydało się jej prawie grzechem. Włożyła je jednak.
Lepiej się czujesz? spytał Whitewater z odrobinę złośliwym
uśmiechem.
Josie energicznie strząsnęła ostatnie kropelki wody ze swoich ciemnoru-
dych włosów. Czuła, że w pełni odzyskała chęć do życia. Nie będzie się już
więcej nim zadręczać i irytować.
Skąd masz te ryby? spytała nalewając sobie kawy.
Złowiłem je na oścień.
Przełożył jedną rybę z patelni do menażki i podał jej. Chrupiący pstrąg
smakował wyśmienicie.
Naprawdę jesteś wielkim, białym myśliwym zażartowała Josie i z2-
chmiast spostrzegła, że uśmiech zastygł na jego twarzy.
Zły dobór słów powiedział po niepokojąco długiej przerwie. z2-
żałoby powiedzieć raczej: wielkim pół-krwi myśliwym . Albo
mieszańcem .
Josie robiła, co mogła, by znów się nie zarumienić. Spróbowała wybrnąć
z tej niezręczności z właściwą sobie otwartością.
Przepraszam. Nie wiedziałam, że cię to może dotknąć. Naprawdę, co
to za różnica, że jesteś pół-Siuksem?
%7ładna powiedział oschle. Teraz już żadna.
Nalał jej resztkę kawy i w milczeniu wpatrywał się w płomień ogniska.
To znaczy, że kiedyś miało to znaczenie?
Wzruszył ramionami. Wstał i napełnił wodą garnuszek po kawie. Zalał
ogień, aż węgle stały się mokre i parujące.
Kiedyś tak. Gdy byłem dzieckiem. Ale teraz już nim nie jestem
mruknął.
Na pewno nie jesteś dzieckiem pomyślała. Jesteś w pełni mężczyzną,
Aaronie Whitewater. Ale jaki jesteś naprawdę?
Opowiedz mi o swoich rodzicach poprosiła, śmiało brnąc dalej. I o
sobie.
Zakochali się. Potem się odkochali mówił krótkimi zdaniami, patrząc
na nią posępnie. Chowałem się u dziadków. W rezerwacie Rosebud. Moja
ciotka Cora zaoszczędziła trochę pieniędzy. Chciała wysłać mnie i brata na
uczelnię. Poprosiłem, żeby zamiast tego pożyczyła mi na wykupienie
udziału w pewnym przedsiębiorstwie łowieckim. Już przedtem, przez całą
szkołę średnią, pracowałem jako przewodnik. Pożyczyła mi. Ja jej oddałem.
Byłem dobry w tym, co robiłem. A teraz jesteśmy tutaj. Koniec życiorysu.
Szorstkość jego odpowiedzi powstrzymała Josie od dalszych pytań. z2-
razniej nie lubił mówić o swojej przeszłości. Wstała, a on przytroczył zrolo-
wany koc i płachtę do jej ramion. Poczuła na plecach dotyk jego zwinnych
palców. Podniosła oczy i spod ronda słomkowego kapelusza spojrzała na
jego kamienną twarz. Serce zabiło jej mocniej.
Wielka szkoda powiedziała miękko że lubisz zabijać zwierzęta.
Nie lubię zabijać. Lubię polować powiedział z wymuszonym
uśmiechem. To pewna różnica.
Nie widzę żadnej zaprotestowała, czując się niepewnie pod
chłodnym spojrzeniem jego ciemnych oczu.
Tak. Ty nie widzisz. I to jest twój problem w jego głosie brzmiała
ironia. Ruszamy. Nasz szlak prowadzi w górę.
Szlak prowadził w górę i w górę, a Josie wydawało się, że nigdy się nie
skończy. Ten ranek był powtórzeniem poprzedniego wieczoru, tyle że
znacznie gorszym. Whitewaterowi połowę czasu zajmowało podciąganie
lub podsadzanie jej w górę. Na jednym z przerazliwie trudnych odcinków
związali się liną tak, by w razie upadku mógł wczepić się w skałę i
uratować ją. Raz musiał przywiązać ją do siebie i na rozhuśtanej jak waha-
dło linie oboje przeprawili się na drugą stronę rozpadliny skalnej. Josie
półżywa z przerażenia przywarła do niego rozpaczliwie. Potem znowu szli
w górę i w górę. Dla Josie był to koszmar. Każdy jej oddech z2-
rządkowany był jednemu wewnętrznemu nakazowi: iść dalej. Pokaleczyła
się w wielu miejscach, lecz zmęczenie i strach sprawiły, że nie zwracała na
to zupełnie uwagi. W niekończącym się koszmarze tej wspinaczki był tylko
jeden element rzeczywistości, na którym mogła polegać, taki, który
oznaczał bezpieczeństwo. Był nim Whitewater. Gdy wreszcie weszli na
szczyt, nawet on ciężko oddychał.
Tu się zatrzymamy powiedział przerywanym głosem. Musisz coś
zjeść.
Zwaliła się ciężko na kłodę drzewa i siedziała z twarzą ukrytą w
poranionych dłoniach. Whitewater rozpalił mały ogień, ugotował jakąś
zupę z proszku, zrobił kawę i ukroił dwa kawałki suszonego mięsa.
Zmusił Josie, by coś zjadła. Kiedy z trudem żuła mięso, przyglądał się jej
z niepokojem.
Nie wykończysz mi się chyba? spytał unosząc jedną z czarnych
brwi.
Czuję się świetnie powiedziała ochrypłym głosem.
Zbliżył się i usiadł przed nią na ziemi.
Pokaż mi ręce rozkazał. Będziemy musieli się nimi zająć.
Odrętwiała ze zmęczenia pokazała mu swe poranione dłonie.
Troszkę się pokaleczyłaś powiedział. Trzeba będzie to opatrzyć.
Musimy przed nocą zejść w dół. Do groty, w której się zatrzymamy.
Zejść? spytała niemądrze. Zejść? powtórzyła. Po raz pierwszy
spojrzała na otwierający się pod nimi widok. Whitewater w dalszym ciągu
masował jej dłonie, starając się rozprostować je i rozluznić.
Oto nasz cel ruchem głowy wskazał rysującą się na widnokręgu, po
[ Pobierz całość w formacie PDF ]